poniedziałek, 19 listopada 2012

Załóżmy się o...!

- No co ty, nie zrobisz tego.
          - Skąd ta pewność, że nie zrobię?
- Po prostu wiem i już.       
- A założysz się?!               



Brzmi jak rozmowa bawiących się na podwórku dzieci. Nie ukrywam, że gdy byłam mała często zakładałam się o najróżniejsze rzeczy, od bycia pierwszą w biegu do sklepu po cukierki do wyjmowania listu ze skrzynki patykiem (swojej skrzynki, oczywiście :P).
Z czasem dorosłam, moim czasem wolnym zaczęła gospodarować szkoła, a słowo "zakład" wręcz wypadło z mojego słownika.

Aż nadszedł sierpień 2012, a wraz z nim zlot parkour w Gdańsku. Szczerze mówiąc dziś nie potrafię już przedstawić sytuacji, w której padły te słowa, choć je same dość dobrze pamiętam. W rozmowie z Josephem założyłam się, że za rok będę robić salta na dworze. On dodał od siebie, że będzie w stanie robić przewroty i skoki, których dziś jeszcze nie umie. Na bardzo podobnej zasadzie Julia założyła się z Izą,o umiejętność stania na rękach... i proszę bardzo, jedni świadkami zakładu drugich i odwrotnie.

Zlot się skończył, wszyscy rozjechali się do swoich miast i krajów. Można by rzec, że temat ucichł a my zapomnieliśmy. Ale to (ku mej uciesze) tylko pozory :) Ja z mojej strony robię wszystko, by wygrać zakład z Josephem. Od sierpnia zrobiłam  jak na mnie  naprawdę wielki krok do przodu, precyzując - ruszyłam z saltami od połowy października. Jestem już stanie czysto lądować sideflipy z twardej wyskoczni na płaski materac, następny krok - brak wyskoczni. A potem przeniosę się do piaskownicy :D


Z tego, co słyszę, dziewczyny też nie próżnują i ćwiczą nad handstandami.


Pozostaje jeszcze kwestia tego, o co się założyliśmy. Rzecz w tym, że w zasadzie o nic. Ale każdy wziął sobie zakład do serca, i nikt nie chce być "tym, komu się nie udało". Rok to dość wiele czasu, więc wymówki raczej nie przejdą. Plus element dumy, przynajmniej u mnie. No jak to tak, założyłam się, sama zaproponowałam o co, i odpuściłam? Niedoczekanie.


Siedzę pod kocem przy kaloryferze, z zakwasami tysiąclecia i kubkiem herbaty w dłoni. Taki moment sprzyja bardzo przemyśleniom...

Rodzice często mówili mi, że zakłady wprowadzają niezdrową atmosferę, złą rywalizację, szczególnie ojciec powtarzał "zakładając się z innymi, udowadniasz jedynie swą głupotę i dziecinność". Mądre słowa, nie przeczę ;) Lecz ja uważam trochę inaczej.

Grunt, to wiedzieć, co się robi. Wszystko może się okazać niebezpieczne, nie używane zgodnie z przeznaczeniem, i według mnie to samo dotyczy również zakładów. Jest to naprawdę dobre źródło motywacji do działania, zmierzenie się z samym sobą, dobra zabawa.
Zachowując rozsądek wszystko jest dobrą zabawą ;)


___________________________

Nie mogę doczekać się PZP 2013! Spotkać dobrych znajomych i przekonać się, jak każdy z nas się rozwinął, spędzić wspólnie czas na podbijaniu okolicznych murków... i dachów :)

piątek, 2 listopada 2012

010 Trickz i Amsterdam.


Ładna pogoda za oknem. Przyjemnie chłodno, lekki wiatr porusza liśćmi drzew, nie pada.
Tylko zabójcze zakwasy powstrzymują od wyjścia na trening.

W minioną sobotę miałam okazję pojechać do Rotterdamu na otwarcie miejsca, jakim jest 010 Trickz. Mój opis nie oddałby wspaniałości tego obiektu, dlatego zachęcam do obejrzenia dwóch filmików nakręconych właśnie na tym otwarciu:

http://www.youtube.com/watch?v=qLo-H48v2zw
http://www.youtube.com/watch?v=Tvu87Om-6qA

oraz zapowiedź stworzoną przed dniem otwarcia:


To tak ogółem, a teraz powiem o swoich wrażeniach.

Jestem trudnym przypadkiem, bowiem lubię trenować z innymi.
Ale tylko wtedy, gdy liczba osób nie przekracza liczby 10.
I wtedy, gdy miejsce jest wystarczająco duże dla nas wszystkich.
Oraz gdy to naprawdę trening, a nie luźne spotkanie w celach takiego czy innego "popisu".

W innych sytuacjach czuję się bardzo niekomfortowo. Tak też było wtedy :/ około 60. osób zgromadzonych na otwarciu, wszędzie kamery, w powietrzu czuć spinę i atmosferę typu kto zrobi więcej. Spłoszona rozgrzewałam się w kącie, skacząc coś czułam wzrok innych na sobie. Strasznie krępujące, ale da się przyzwyczaić. Na szczęście pod koniec atmosfera się rozluźniła :)

Z dobrych rzeczy: powoli nabieram pewności w lazy. Właśnie tam przeskoczyłam (bez asekuracji, całkiem sama) dość wysoki jak dla mnie drążek, sięgający mi lekko pod biust. Kto mnie zna ten wie, jak bardzo swojego czasu bałam się robić jakiekolwiek rzeczy na drążkach ;)

Zrobiłam też prawdziwego swing gainera :) bez żadnych materacy, na podłogę. I dwa muscle upy, choć przy tym nabawiłam się pokaźnego siniaka -.-" Muszę dopracować technikę, bo kiedyś się przy tych muscle upach zabiję. Odnowiłam też sobie ból w prawej kostce, nadal nie wiem co sprawiło, że mnie boli. Ciągnie się to już od 2 tygodni :<


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Wczoraj wieczorem pojechałam z Cyrielem do Amsterdamu na 2 godziny dzikiego buszowania po przecudnej sali akro. Było tłoczno, choć tym razem mi to nie przeszkadzało. Poćwiczyłam swing gainery aż mi znów skóra zeszła ze środka dłoni (rany jakby mi ktoś ręce przebił :P ), potem zrobiłam backflipa i w tymże pięknym stylu załatwiłam sobie ponownie kostkę. Z pomocą przyszedł Cyriel, sprawnie mi ją usztywniając bandażem.

Gdy ból przeszedł skupiłam się na dive kongach, coraz ładniejsze mi wychodzą. Za to double kongi to totalna porażka, za każdym razem lądowałam prawie że twarzą na ziemi.
Pod koniec ćwiczyłam sideflipy. Najpierw rolowałam nad wielką materacową kostką, potem starałam się coraz rzadziej ją dotykać. Gdy już wiedziałam, co się dzieje z moim ciałem, przeniosłam się na miejsce gdzie skaczą sobie trickowcy... i koniec, zastój, strach przed upadkiem. Z każdym nieudanym podejściem coraz bardziej się na siebie wściekałam za bycie tak skrajnie strachliwą istotą... całe szczęście, że luby zauważył rosnącą nade mną burzową chmurkę i przybył z pomocą, która okazała się strzałem w dziesiątkę - ustawił cienki materac - kostkę na mojej drodze, którą miałam przeskoczyć sideflipem. Czyli jak wcześniejsze rolowanie, ale bez rolowania... I się udało!

Po kilku próbach zaczęłam lądować na nogi. ah, to uczucie, gdy coś mi w końcu wychodzi ;)
Dużo jeszcze treningu przede mną, ale ciągle mam szansę wygrania zakładu o to, że w nadchodzące wakacje będę w stanie zrobić sideflipa na dworze ;D












niedziela, 14 października 2012

Przemyślenia przy herbacie.



 Jesień już dawno wprowadziła swoje porządki - widać to po opadających liściach i moim stanie zdrowia.


Od niedawna ponownie mam czas na treningi. Korzystam z ostatnich chwil w Polsce, trenując tu i tam, zapisując w myślach mapy miejscówek.

 Za ledwo ponad tydzień - Holandia.
 Nawet nie przypuszczałam, że tak trudno mi będzie opuścić moje miasto. Stary dobry Manhattan, ukochany Mańkowy park, Polo, doylelandia... oraz Tęcza, miejsce cudów :3


Planuję z Neko zrobić team i zacząć mały-duży projekt.
Tylko najpierw poproszę o napływ weny.
I dobrą kamerę.
I jakiekolwiek zdolności edytorskie >.<




~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Tak mnie wzięło na przemyślenia przy gorącej herbacie.

Parkour to nie tylko pewna forma aktywności fizycznej.
Dla mnie to ludzie, z którymi się spotykam na treningach, to mój sposób myślenia i życia.
To malowanie paznokci rano, by zedrzeć lakier na wieczornym treningu.
To sposób patrzenia na świat, mimowolne stwierdzenia "ale fajny kong do preca", "patrz, po tej elewacji da się wejść!"...
To oglądanie świata z dachów budynków, poczucie wolności, słodki śmiech i gorzkie łzy.  


Dla mnie - parkour jest wszystkim.

 

sobota, 8 września 2012

Wakacje '12

Wakacje tego roku były takie, jak planowałam - intensywnie parkourowe, przesączone szczęściem, progresem i słodkim smakiem nektarynek.


Będąc w Holandii miałam wrażenie, że podczas treningów nic nowego nie osiągam i nie rozwijam. Przeszłam też pewnego rodzaju kryzys, który jednak zamiast osłabić, wzmocnił mnie... i to bardzo.
Jakie było moje zdziwienie po powrocie do rodzinnego miasta, gdy w konfrontacji ze starymi miejscówkami okazało się, że jednak progres był, fizyczny, i co najważniejsze - psychiczny. Jakie to wspaniałe uczucie, gdy stoję na murku ibisa tyłem do przepaści i nie trzęsie mną ze strachu, że polecę w dół ;)
Ale wróćmy do Holandii. Miałam okazję uczestniczyć w parkour jamie w Amsterdamie oraz Utrechcie, poznać dwie traceuse, w czym z jedną trenować regularnie.

________________________________
Sierpień był dla mnie miesiącem zlotów. Najpierw uczestniczyłam w trzydniowym Ogólnopolskim Zlocie Traceuses. Było nas "aż" pięć, ale i tak było kosmicznie - ha, nawet takiej małej grupce "skakajnych dziewczyn" (jak to mówi Neko) łatwiej było się niepostrzeżenie wspiąć na dachy budynków :3
Tegoroczne OZT upewniło mnie w moim przekonaniu - trening z innymi dziewczynami to coś, czego każda traceuse powinna doświadczyć. Nie mam na myśli tego, że jest on jakkolwiek lepszy/gorszy od treningu z samymi facetami, on jest po prostu inny.

Miejsce noclegu miałyśmy naprawdę zacne, za co organizatorce należą się wielkie brawa. Miejscówki na których trenowałyśmy były świetne, bardzo ich gdańszczanom zazdroszczę . I muszę poszukać jakiś dachów w Łodzi, bo wrocławskie zwiedziłam, gdańskie także, aż wstyd, że od swoich nie zaczęłam xD
Także w tym roku zdobyłam ścianę Biedronki, wspinając się wyżej niż rok temu, z czego jestem bardzo zadowolona.



_______________________________________
OZT gładko przeszło w Północnopolski Zlot Parkour, w skrócie PZP. Zakwaterowani byliśmy w szkolnej bursie, coby blisko mieć do szkolnej sali gimnastycznej, gdzie to KS Movement urządził niezłą salkę akro.
Rusztowania, materace i wyskocznie plus wielki wór magnezji :D
Nie byłabym sobą, gdybym nie zachorowała - pierwszego dnia PZP złapało mnie cosik za gardło. Zmusiło mnie to do wizyty w szpitalu, gdzie lekarz z uśmiechem na ustach poinformował - angina! I takim oto sposobem zamiast trenować na mieście siedziałam w bursie gotując Cyrielowi obiadki, od czasu do czasu odwiedzając salkę. Oczywiście gdy mi się polepszyło brałam czynny udział w treningach (nie tak intensywnie jak bym chciała, no ale...).
Niczym opętana razem z Neko uczyłam się salta w bok obijając o twarde materace i kolekcjonując siniaki,  co Cyriel wdzięcznie nazwał "suicide sideflip". Przemogłam się też i zrobiłam swing gainera na materace, co przy mojej strachliwości jest nie lada wyczynem ^^




Serdecznie zachęcam do obejrzenia filmiku z PZP stworzonego przez Pedro Salgado!



W Gdańsku zostałam wraz z Cyrielem do 30 sierpnia, ćwicząc głównie w centrum i odpoczywając na plaży.
I tak oto zakończyło się moje tegoroczne wakacyjne wojażowanie.



Katar nie daje mi spokoju, nadal nie dowierzam, że znów coś mnie złapało >.< Siedzę sobie w kuchni i przeziębiona popijam herbatkę z sokiem aroniowym maminej roboty. Kopalnia witaminy C, zawsze stawia mnie na nogi :) Może i tym razem pomoże...


piątek, 3 sierpnia 2012

Time of Progression

Ah, co to był dziś za trening!
Poprzedni wpis już od dawna jest nieaktualny - czas dąsów i złości zakończony został owocnym, samotnym treningiem jakieś trzy tygodnie temu. Potrzebowałam tego bardzo - poćwiczyć dla siebie, bez towarzystwa i presji otoczenia. Przemogłam wtedy swój strach do konga na Pierwszej Miejscówce (urocza nazwa...) gdzie ścianka jest niska, ale leci się w dół, przebalansowałam też jakieś 15 metrów na rurce bez spadania. A potem zaczął padać deszcz, więc wróciłam do domu  ;P

To niby tylko godzina samotnego obijania się o murki i chodniki, jednak zmieniłam swoje myślenie o 180 °. Pomogła mi też długa rozmowa z traceuse Neko, za co dziękuję :*

Nawiązując do tytułu posta - przeżywam swój wakacyjny rozkwit! Dziś szczególnie, po prostu przeszłam samą siebie.
Po brutalnej pobudce o jakże nieludzkiej godzinie 9:00 wybyłam z Cyrielem do City Plaza, gdzie czekali na nas goście z Zoetermeer, trzech traceurów i (ku mojemu zaskoczeniu) jedna traceuse. Od razu zakręciłam się wokół niej, by zagadać. No cóż, mam to do siebie, że inne ćwiczące dziewoje działają na mnie jak kocimiętka na kota. A ja znowuż gaduła, muszę zagadać :3
Przy pierwszej miejscówce przycupnęłam sobie na murku i konsumując śniadanie przyglądałam się rozgrzewce (nikłej) i przelewkom (zaiste zacnym) przybyłych traceurów. Postawa Arienne dodatkowo mnie zmotywowała, bo choć dziewczyna początkująca, to miała w sobie tyle zapału i entuzjazmu, że mogła nimi obdarzyć całą naszą grupę :D
Po przeniesieniu się na kolejną miejscówkę dołączyłam do treningu. Jeszcze nie rozgrzana, pokazałam Arienne  bardzo technicznego cata do cata, którego nigdy wcześniej nie zrobiłam. Z góry założyłam, że i dziś go nie zrobię, bardziej było to nastawienie "patrz, tu jest taki skok, spróbuj dwa czy trzy razy i idziemy dalej"... i wiem,wiem, nie powinnam tak myśleć, teraz jestem tego świadoma. Moja towarzyszka poprosiła, bym pokazała jej jak to robię, sama spróbowała, i tak w kółko: ja-ona-ja-ona. Na początku bez większego przekonania, z każdą próbą coraz zawzięciej. I nagle pac! Wylądowałam jedną nogą na drugiej ścianie, wystarczyło tylko dołożyć drugą i mamy eleganckiego cata.
Kolejna próba powiodła się :) Pierwszy raz skoczyłam to paskudztwo, co mi sumienie nie raz gryzło. I widzę, że ten cat do cata nie jest taki zły, jak go sobie wyobrażałam.

Szczęśliwa, zdecydowałam się zaatakować bardzo fajnego wall runa. Ściana szeroka, ale bardzo przyczepna, wysokości mniej więcej dwa i cuś metra (blisko jej do wysokiej ściany na Ibisie, kto był w LDZ na MNHT ten wie ^^). Ostatnio i tak podszkoliłam swoje wbity (o dzięki Ci, Neko) i wyglądało to następująco: krok na ścianie, wybijało mnie w górę gdzieś na wysokość biustu, więc by nie spaść opierałam się na przedramieniu lewej ręki, prawą rękę kładąc poprawnie - i wyciągałam do podporu. Można by rzec - progress jak się patrzy, w końcu niedawno jeszcze tylko udawało mi się wbiec do cata, nie było też mowy o wejściu na mur bez przechwytu za brzeg!
Pierwsza pobiegła moja towarzyszka. Tak jak ja na początku, nie miała opanowanego kroku na ścianie i ją nie wybiło do góry, ale i tak pieknie wskrobała się na murek. Moja kolej - jak zawsze, lewa na przedramieniu, prawa przy ciele. Kolejna próba była o niebo lepsza, a przy trzeciej... złapał mnie skurcz. Nie wiem jak to możliwe, że mam skurcz na plecach (prawy bok). Skręca mnie i boli strasznie, gdy chcę się wygiąć w drugą stronę :/ Cyriel powiedział, że powinnam odpocząć i dać sobie spokój z wall runami na dziś. Podziałało jak płachta na byka >.< poczekałam chwilę, i gdy mogłam już się swobodnie poruszać poszarżowałam na ścianę. Jakie było moje zdumienie, a tym bardziej Cyriela, gdy wyrzuciło mnie prosto do podporu! Oczywiście wedle zasady do trzech razy sztuka powtórzyłam mój wyczyn ;)

Dalszy trening także przebiegł pomyślnie choć ból pleców dawał i ciągle daje się we znaki. Może to jakoś posmarować powinnam, czy rozgrzać, rozmasować?

Już niedługo OZT i PZP, trzeba być w formie ;)






piątek, 13 lipca 2012

Chcę, czy muszę?

W pościgu za idealnością zgubiłam sens walki, z przyjemności przemieniłam to w przymus, ciężkostrawny obowiązek. Nie zdążyłam się zorientować gdy podczas - kiedyś przyjemnych - treningów motywujące myśli <zrobisz to bo chcesz> zastąpiły <zrobisz to bo... musisz>.




Frustracja rosnąca z każdym nieudanym skokiem psuje mi humor. Strach zamiast pomóc - paraliżuje. Towarzystwo innych ludzi zamiast wesprzeć jedynie denerwuje i onieśmiela.
Chęć bycia kimś lepszym niż się jest teraz trawi mnie od środka. Może muszę cofnąć się i znaleźć to, co zgubiłam po drodze do doskonałości? Może muszę usiąść i dokładnie przeanalizować swoje czyny i myśli?

Nie wiem, skąd to się wzięło. Jedno jest pewne, naszło mnie nagle i niespodziewanie. Jakoś miesiąc temu, jak dobrze się zastanowić.
Tłumaczę to sobie różnie - miałaś sesję, podczas której nie było czasu nawet na myślenie o treningach (nie mówiąc już o samym trenowaniu), potem spotkałaś się z osobą dłużej trenującą od ciebie i zarazem o wiele lepszą, w międzyczasie miałaś możliwość obserwować nowicjuszki na treningach, które szybciej, o wiele szybciej niż ty przełamywały się do skoków na które ty tygodniami zbierałaś odwagę...
Ale chwila - czy to nie jest po prostu zazdrość? Może taka jest właśnie okrutna prawda, przed którą chcę na siłę uciec...




Nie wiem. Chcę jedynie ponownie korzystać z przyjemności, jakie daje parkour, bo dotychczasowe treningi to mordęga i wielki regres (nie chodzi mi tu bynajmniej o spadek siły).


Chyba można to zaliczyć pod totalne wyżalanie się, jednak takie coś było mi potrzebne.
Teraz tylko muszę się zebrać do kupy i ogarnąć.
Jakoś.


sobota, 30 czerwca 2012

Wakacje!

Wszystkie zaliczki na zloty wpłacone, torba spakowana, bilet lotniczy jest - oto zaczynam wakacje!

Moje plany są bardzo obiecujące i mocno parkourowe. Najpierw 3 dni będę trenować we Wrocławiu i wyjadać lodówkę zaprzyjaźnionej traceuse Izabelli, potem półtora miesiąca spędzę w Holandii, pracując i trenując kiedy tylko mogę, następnie wraz z moim chłopakiem przylecę do Polski na dwa zloty: OZT (Ogólnopolski Zlot Traceuses) oraz PZP (Północnopolski Zlot Parkour). A potem Cyriel wróci do Holandii i przede mną zostanie cały wrzesień wolnego, co wykorzystam iście treningowo i może tripowo ;) Choć dokładnych planów na wrzesień jeszcze nie mam.

Nie będę wtedy pod stałym kontaktem, ale postaram się pisać co jakiś czas posty, bo już teraz wiem że wiele, oj wiele będzie się działo ;D


Ze spraw aktualniejszych, powoli zaczynam realizować mały-wielki projekt. Zajmie trochę czasu, ale na razie wszystko idzie ku dobremu ;D Coby nie speszyć szczegóły ujawnię później, gdy już wszystko będzie wskazywało na sukces :)


sobota, 16 czerwca 2012

Biegnij.

Odłożyłam książkę na bok, przeciągnęłam się niczym dziki serwal i spojrzałam na zegarek. 21:00 - już czas. 
  Będąc już ubrana w mą nocną kreację (potocznie zwaną dresami) wykonałam kilka energicznych ruchów rozgrzewających ospałe mięśnie i zajrzałam do pokoju Ojca. Brat w charakterystycznym dla niego skupieniu oglądał program naukowy o budowie zegarków szwajcarskich, Tata natomiast drzemał na łóżku, udręczony ciągłym zmaganiem się z bólem pleców. Piękne to uczucie, obserwować drogie ci osoby, podczas gdy nie są tego świadome i zachowują się naturalnie… Przepełniona dobrymi myślami i rozgrzana w ciszy wyszłam z mieszkania.
Pierwszy, drugi, trzeci schodek…
Dziesiąty,
Piętnasty,
Dwudziesty siódmy i… ostatni.
Przede mną tylko drzwi od klatki schodowej – mój wieczorny Bal czas zacząć.

Ciepłe, słodkie niczym czerwone poziomki powietrze nocy wdarło się do mych nozdrzy, umysłu, otoczyło me ciało niczym najlżejsza jedwabna tkanina. Jasne niebo oświetlało okolicę, zachęcając do odkrywania jej nowych tajemnic. Ruszyłam przed siebie lekkim truchtem, skręcając w coraz to nowsze uliczki. Nagle z klatki mijanego bloku wybiegł młody mężczyzna, tak jak ja czerpiąc garściami z uroków wiosennej  nocy. Nie zastanawiając się dług
Słońce powoli ustępowało, oddając władzę swemu bratu, Księżycowi. Soczysty, zielony dzień przeradzał się w eteryczną, nieprzeniknioną noc.
Odłożyłam na półkę powieść Alberta Camus. Wstałam i przeciągnęłam się niczym dziki serwal, przetarłam oczy i spojrzałam na zegarek. Godzina dwudziesta minut siedem – już czas.

Lekkie rozleniwienie rozpłynęło się bez śladu. Błyskawicznie się przebrałam: dresy zastąpiły spódniczkę, bluza i T-shirt posłużyły za wieczorną odmianę koszulki, arafatka szczelnie otulająca mą szyję odwracało, pobiegłam za nim, starając się nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Jako, że owy osobnik biegł spokojnie, mogłam bez problemu za nim podążać, oddając się jednocześnie kontemplacji nad otoczeniem.
Miasto przecie to piękny twór człowieka, stworzony dla drugiego człowieka. Niesamowite jest również przenikanie się świata natury i ludzi – jakże wspaniałą rzeczą jest bieg prostą, asfaltową alejką, obsadzoną po całej długości szumiącymi drzewami!
Bezimienny skręcił w stronę parku. Odbiłam w przeciwną stronę, tym samym kończąc owe przedziwne spotkanie dwóch samotnych dusz. Dobiegłam do nowo odkrytego miejsca, gdzie mogłam bezpiecznie poćwiczyć kilka nowych ewolucji. W przypływie energii wdrapałam się na wysoki mur, usiadłam na nim i spojrzałam z góry na ciche alejki, opustoszałą ulicę, na nielicznych przechodniów nie zdających sobie sprawy z mojej obecności  i na drzewa, te piękne drzewa stojące dostojnie w zimowych jeszcze szatach.

Świadomość mijającego nieuchronnie czasu zmusiła mnie do zejścia z wygodnego miejsca. Czas wracać do domu, do Ojca i brata, do codziennych rozterek i uśmiechów.

I jedynie drzewa pogrążone w wiecznej ciszy obserwowały, jak zamykają się za mną drzwi od mieszkania.

środa, 6 czerwca 2012

Tymczasowo nie istnieję.

Studenckie obowiązki przygniotły mnie swym ogromem, System Eliminacji Studentów zwany potocznie SESJĄ uruchomiony, nic tylko się uczyć.

Mój i tak już osłabiony układ odpornościowy wziął i się zepsuł, także od zeszłego piątku jestem trawiona przez gorączkę. No życie. Stres robi swoje, mój antywirus siada -_-

Jednak co dzień robię ABS i trzaskam 50 pompek. Ludzie się pytają - czemu tak mało? Odpowiadam: bo tak. Nie chcę się zasiedzieć przez tą chorobę, ale rekordów też bić nie będę, nie chcę się zmęczyć, przegrzać i bardziej zachorować.

Tęsknię już za lipcem, Wrocławskimi dachami, Izą i gyrosem, nie mogę się doczekać lotu do Holandii. To będą wspaniałe wakacje, obfite w treningi, zloty i progres ^^ Oczekujcie więc ciekawych wpisów :)




Tak więc... do końca sesji tymczasowo nie istnieję dla świata, a po sesji wyskaczę się za wszystkie czasy.

poniedziałek, 14 maja 2012

OZT 2012




Uwaga! Ważna informacja!

Mam przyjemność poinformować, że zapisy na Ogólnopolski Zlot Traceuses 2012 zostały otwarte!


Klikając w link powyżej wejdziecie na stronę eventu, gdzie znajdziecie wszystkie potrzebne informacje.
Zapisy do końca maja!




Już 8 osób zadeklarowało swoją chęć w uczestnictwie. I ja tam będę :)

sobota, 12 maja 2012

Wrocław



Już prawie miesiąc mija od mojej kontuzji, a palec nadal dokucza. Na szczęście nie przeszkadza mi to w treningach, bo skupiam się głównie na sile rąk ;)
Zapewne kilka osób czeka na mniej lub bardziej obszerną relację z mojego i Cyriela pobytu w Wrocławiu, i ja sama chciałabym to dokładnie spisać. Nie mam niestety czasu, a i wena coś mnie opuściła. Jednak skrobnę tu cokolwiek z dnia pierwszego, by choć w ten sposób upamiętnić ten wspaniały czas :)


25. kwietnia pojechałam do Wrocławia odebrać Cyriela z lotniska i (oczywiście) potrenować z miejscową ludnością. Już na stacji PKP czekała na mnie Izabella, naprawdę wspaniała traceuse. Podreptałyśmy żwawo do jej mieszkania, by zostawić mój bagaż i wyszłyśmy na trening przy okazji gadając bez ustanku :p
Niestety nie wszystko było mi dane skoczyć, ale bardzo się starałam. Moim pierwszym osiągnięciem tego dnia (równie dużym co bolesnym) był precek do cata na ścianę małego żwirowego podestu, w miejscu gdzie Iza robiła wyśmienite kongi do preca i gdzie zapodziałam arafatkę ^^ Niestety nadal muszę lądować na jedną nogę przez tego palca.

Potem poszłyśmy zdobywać wielką dziurawą kulę - pomnik, ze skutkiem pozytywnym :D I skakałyśmy dalekie precki nad trawą, póki grupka podpitych "młodzieńców" nie zdecydowała się nam przeszkadzać swoją obecnością. Przeniosłyśmy się więc na kolejne miejsce - wrocławski Manhattan!

Według mnie istny raj, wspaniałe psycho-skoki, dużo trasek i co najważniejsze barierki! Jedna miejscówka złożona z samych barierek. Cudo, szczególnie dla mnie. Bo ja się barierek bardzo boję. Balans jeszcze ujdzie, ale żeby jakieś vaulty przez nie robić, to ja dziękuję, postoję. Dlatego też jestem niesamowicie szczęśliwa, że podczas drugiego pobytu we Wrocławiu (8-9 maja) przełamałam się to twohandów i lazy właśnie tam :D

Po MNHT o ile mnie pamięć nie myli wróciłyśmy do domu Izy, wzięłam swoje pakunki i wyruszyłyśmy na podbój tamtejszych dachów <3 Pierwszy w kolejce dach kilka minut od domu Izabelli. Posiedziałyśmy i porobiłyśmy zdjęcia z soczkiem :) Potem tramwajem udałyśmy się po najlepszego gyrosa, jakiego jadłam. Z ciepłymi paczuszkami udałyśmy się na kolejny dach (przed tym próbując jeszcze doskoczyć konga do preca). To jak na razie najwyższy dach, na którym byłam, a widoki zapierały dech w mej traceurskiej piersi. A, i niezła czekała nas niespodzianka w paczuszkach z gyrosami - brak sztućców xD Ale ręką też dało radę i śmiechu było co nie miara.
Po konsumpcji - czas na foto sesję na tle zachodzącego słońca :D




Nawet nie wiadomo kiedy zrobiło się późno, a ja odchodziłam od zmysłów i myślałam tylko o tym, jak dostać się na lotnisko ;)

Był to genialny dzień. Powtórka już w planach! Następnym razem z dokładniejszym opisem.


niedziela, 15 kwietnia 2012

Wypadki chodzą po ludziach.

Biegnąc, z impetem uderzyłam stopą w krawężnik...
                                     ...no i mamy kontuzję ;P


Duży palec ucierpiał najbardziej. Na szczęście rentgen nie wykrył złamania, co nie zmienia jakże bolącego faktu że paluch obity jest, i to porządnie.
Ale każdy medal ma dwie strony - zauważyłam, że wyrabiam sobie dobre nawyki. Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam by stłumić ból i nie gryźć trawnika, było wyciskanie pompek na jednej nodze, do całkowitego zmęczenia rąk. Cysiol jest mym świadkiem ;P Mam zakaz trenowania do momentu gdy palec będzie w pełni sprawny, ale każdy głupi wie, że zakaz ten nie obejmuje innych części ciała, tylko mej prawej stopy ;]
I w tenże sposób tyram teraz namiętnie ręce, brzuch, plecy i uda. Coby w zastój nie wpaść.



Jestem zdziwiona szybkością mojego progresu. Zapewne dlatego, że nie zależy głównie od moich granic psychicznych, a od siły fizycznej. Jeszcze dwa tygodnie temu żadnym sposobem nie udawało mi się zrobić plancha na murkach na czternastce, gdy wczoraj wchodziłam do podporu raz za razem, w dodatku z cata. Również w tamtym miejscu prawie dolatuję konga do precka, gdyż teraz jak ląduję to palce stóp już dotykają murku. Powoli zaczynam zbierać owoce częstych treningów na drążkach oraz siłówek w domu.
Bo cóż... to uzależnia. Przeistacza się w styl życia, wplata w szarą codzienność.



Tak sobie myślę, że jakoś niedługo poświęcę jeden wpis na zmiany, jakie we mnie zaszły dzięki parkourowi.
Bo mam silną potrzebę przelania tego na papier.
Ale nie dziś, bo weny nie mam a nie chcę sztucznie wygenerować tego tekstu.


Jest niedziela, powinnam odpoczywać i się regenerować.
Jutro przede mną prawdziwe wyzwanie, dotelepać się na zajęcia i z powrotem ;p
Bolący palec ciągle mi przypomina, że najwyższy czas nauczyć się handstandów, hm.


Na koniec smaczny kąsek muzyczny ;)


poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Przez ból do zwycięstwa :P

Wczorajszy trening na Tęczy daje mi się we znaki.
Trzy ogromne siniaki na biodrach przypominają o diabelskim drążku, na który próbowałam wskoczyć (pozycja wyjściowa: podpór na drążku wisząc w powietrzu - zamach ciałem - lądowanie na drążku obiema stopami - utrzymanie równowagi). Do szczęścia tylko mi tego ostatniego etapu brakuje >.<"
Za dwa tygodnie muszę to zrobić, bo sobie nie daruję. Dziś mi się to śniło nawet, takiego kaca moralnego mam. Ech, w śnie to wszystko tak ładnie i łatwo wychodzi.

Dziś zdechłam i nie żyję, choć na jutro już mam treningowe plany. Ale zobaczę czy ciało będzie w stanie wskazującym ;P Bo nogi i barki bolą mnie okrutnie. Czyli dziś porządne rozciąganie, plus katowanie brzuszka. Cokolwiek, by tylko nie stać w miejscu. Nie po to przecież teraz mam zakwasy, by znów wrócić do stanu wyjściowego. małymi kroczkami do celu, najważniejsze to by każdego dnia być lepszą od tej wczorajszej siebie. Będę to powtarzać, bo dla mnie to właśnie jest droga do sukcesu ;)


Every day, day by day. Simply.




Opuszczona fabryka niedaleko mojej uczelni kusi... Niestety nie miałam możliwości się do niej wybrać na eksplorację, każde moje plany były rujnowane przez pogodę/mój stan zdrowia. Może w tym tygodniu, postaram się.

W czwartek planuję pojechać na działkę i ogarnąć rower oraz moje kochane drzewa. Poza tym wpadłam na genialny pomysł zbudowania tam sobie mini pk parku. Do dyspozycji wiele kłód, pieńków, samych drzew, grubych lin, kilka starych materacy. Do ogarnięcia :)

W niedzielę Tęczy nie ma, bo Wielkanoc, ale trening na MNHT o 11:00 będzie i zapowiada się obiecująco.

wtorek, 27 marca 2012

Mój Manhattan

Lubię ten nasz łódzki Manhattan. Uwielbiam magicznie szybkoschnące murki na ibisie, gdzie można trenować wall run'y, cat leapy, przeróżne precki, kongi i tak naprawdę wszystko inne, łącząc to w ciekawe trasy do góry, na dół, wzdłuż i wszerz. Mam nadzieję, że budowa Novotelu obok Ibisa potrwa szybko, bo skakanie jest tam utrudnione (choć nie uniemożliwione ;D ). Mnie w piątek po pół godzinie skakania wygoniły spychaczki, wznoszące tumany kurzu ;<


Lubię schowane pod drzewami hydro, świetne miejsce jak dla mnie by ćwiczyć precyzję precków podczas skoków na wąskie ściany donic. Dodatkowo mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości sama wdrapię się na samo Hydro, po śliskiej ścianie zewnętrznej.

Kawałeczek dalej kolejne miejsce, czternastka, gdzie z upartością osła za kazdym razem staram się dopracować kongi i zrobić konga do precka na tamtejszych schodach. Ostatnio zauważyłam postęp w tym kierunku, może już niedługo będę w stanie to wykonać... Uparłam się i nie odpuszczę!
Trenując w piątek przyleciał do mnie motyl (taki asasyn, przysiadł sobie na schodach i wygrzewał na słońcu. Zauważyłam go w ostatniej chwili i nie zdeptałam cwaniaka. A byłby motylkowy dżem ;p )

Drzewa na czternastce są fajne. Gałęzie praktyczne wypolerowane przez traceurów, co pokazuje częstotliwość korzystania z tego dobra natury ;P I ja sobie tam skaczę, bujam się między gałęziami.

Manhattan jest duży. W zasadzie to jedna wielka miejscówka, Wszędzie znajdzie się jakieś ciekawe skoki. To nie tylko te trzy miejsca przeze mnie wymienione.

Choć ostatnio zaprzyjaźniłam się z mańkowym parkiem i Polo, Manhattan ciągle jest dla mnie miejscówką, gdzie zawsze chętnie potrenuję. No i jest dość blisko mojej uczelni, i zawsze jest mi po drodze ^^

piątek, 16 marca 2012

Wiosenny trening

I stało się, w środę wyszłam na pierwszy trening w terenie po mojej chorobie. Na 16:00 umówiłam się z CodiXem na Polo. Byłam tam punktualnie (jak nigdy, haha) i nie czekając na nikogo zaczęłam się rozgrzewać. Rześkie powietrze wypełniało me płuca, promienie słońca ogrzewały mi twarz, gdzieś w pobliżu świergotały wiosennie ptaszki, a trzy leniwe gołębie siedziały na parapecie, pusząc swoje piórka.

Przestałam zaniedbywać rozgrzewkę. Po prostu weszło to w mój nawyk, by choć troszkę się rozgrzać, rozruszać nadgarstki, przeciągnąć się i dopiero po tym skakać. Jeszcze dziś pamiętam moje pierwsze treningi, gdy byłam strasznie "skostniała", zwykłe wymachy nóg czy podskoki męczyły mnie niemiłosiernie - a poza tym chciałam jak najszybciej przejść do "czynów" ;) Aktualnie zarówno fizycznie jak i psychicznie czuję się bardziej komfortowo po wstępnym rozgrzaniu.
Gotowa do akcji, poszłam pokombinować nowe przelewki na jednym z osiedlowych trzepaków. Underbar, lazy, kombinacje, próba nadania ruchowi naturalności - bo zauważyłam, że strasznie sztywno wyglądam skacząc. Może po prostu nie wyrobiłam sobie tego flow... Ale to kwestia czasu ;) W tym momencie przyszedł CodiX, brutalnie wyciągnięty przeze mnie z domu :D

Trenowaliśmy równo dwie godziny na samym Polo. I tu kolejna zmiana, jaką widzę - dawniej nie usiedziałam długo na jednej miejscówce, a dziś mogę ją eksploatować w nieskończoność, bo widzę skoki i przelewki o których mi się nie śniło jeszcze niecałe pół roku temu. To też pewna forma progresu, tak sądzę. Wystarczy użyć wyobraźni, by zwykły chodnik czy schody były ciekawym obiektem treningowym ;D
Przy okazji nagrałam kilka akcji, ale tylko tak dla siebie. Oglądając je na spokojnie w domu widzę, co muszę dopracować, gdzie nogę wyżej podciągnąć, a po jakimś czasie będę mogła porównywać stary materiał z nowym i mieć jak na dłoni udokumentowane postępy.

Następnym razem wybiorę się z CodiX'em na przychodnię, bo ponoć jest tam challenge dla mnie ;)

niedziela, 11 marca 2012

To już rok!!

Jestem padnięta po kilku seriach wybornej siłówki ze skakanką w roli głównej.  Jakże miłe to uczucie zmęczenia :)

Kilka dni temu minął rok, gdy do mojego nudnego życia zawitał parkour. 365 dni od kiedy zdecydowałam się powalczyć ze swoimi słabościami, spełnić swoje małe i duże marzenia, zobaczyć, na co mnie stać. Dzięki jednej decyzji siłówki, zakwasy i treningi w najróżniejszych warunkach na stałe wpisały się w mój grafik. Czasem miałam chwile zwątpienia, lecz nigdy nie zrezygnowałam z obranej ścieżki. I dzięki temu poznałam wspaniałych ludzi, ułożyło mi się w życiu, po prostu - jestem szczęśliwa! To jest moje życie <3

Dlatego też chciałabym podziękować wszystkim tym, którzy pomagali mi pokonywać kolejne przeszkody, sprawiali, że spędzałam wspaniałe chwile i nuda odeszła w niepamięć. Szczególnie zaś dziękuję wszystkim traceurom z LDZPK oraz wspaniałym traceuses z OZT /PZP 2011! Jesteście dla mnie jak rodzina :)




Byłam bardzo chora pod koniec lutego (dokładnie jak rok temu, dziwny zbieg okoliczności) przez co nie trenowałam jakieś 3 tygodnie i kondycja znacząco mi spadła. Jednak jest nieporównywalnie lepiej niż w lutym 2011, gdy pompki były dla mnie misją nie do wykonania, a po serii 20 brzuszków myślałam, że mój koniec z wycieńczenia jest bliski xD
Ciągle dużo pracy przede mną, by wyniki były zadowalające. Ale ja to lubię :)

Może niedługo będę się zabierać za zrobienie mojego pierwszego samplera... Kto wie, kto wie ;) Najważniejsze, to mieć co pokazać.


Tymczasem wracam do mojej skakanki przeplatanej brzuszkami. Ręcę dokatuję jutro na salce akro. I w przyszłym tygodniu kroi się jakiś wiosenny trening w terenie ;)

środa, 29 lutego 2012

Trening VS trening.

Z życia wzięta opowieść o tym, jak podejście do treningu może zmienić nasze spojrzenie na nas samych i wpłynąć na progres.

Jest to też chyba historia z gatunku Nie doświadczysz sam(a) - nie uwierzysz.


Był to piękny dzień w połowie Lutego, gdy jeszcze miałam ferie i byłam w Holandii. Bezchmurne niebo, pogoda wiosenna, temperatura na plusie. Chce się rzec: wymarzony dzień na trening! I tak też po leniwym poranku wraz z chłopakiem uczyniłam. Ubrani w wygodne dresy i koszulki (było naprawdę bardzo ciepło) wyruszyliśmy na podbój okolicznych miejscówek. Pierwsza z nich, w odległości niecałych siedmiu minut od domu - schody, dwumetrowa przyczepna ściana, wysokie i sporo oddalone od siebie krawężniki po dwóch stronach drogi rowerowej. Jak dla mnie bomba. Rozgrzałam się szybko i dokładnie, przy okazji wyłapując wzrokiem kolejne kupki przebiśniegów, i przystąpiłam do treningu. Na początek wall run. Rozbieg, krok na ścianę, coś-jak-catleap, opadnięcie. Najwidoczniej źle odbiłam się od ściany, nieefektywnie. Próba druga: rozbieg, prawie zderzenie się ze ścianą - źle odmierzyłam kroki. Normalnie staram się tego nie robić, ale kilka dni wcześniej miałam problem z łydką w prawej nodze, więc wolałam jej nie nadwyrężać. No, ale do trzech razy sztuka: rozbieg, krok na ścianie, udało się! Złapałam drugi brzeg ścianki, teraz wystarczyło tylko się podciągnąć... Ale jakoś nie dałam rady, odpuściłam i zeskoczyłam na chodnik. No trudno, spróbujmy coś innego, może nie mam dziś szczęścia do wall run'ów.
Po chwili zastanowienia się zaczęłam ćwiczyć bunny hop'a, z jednego krawężnika na drugi. Pierwsza, druga, piąta próba... zdenerwowana, że mi nie wychodzi, przeszłam na schody by ćwiczyć zwykłego precka. Coś pechowy ten dzień, irytacja wewnątrz mnie nieustannie rosła. W tym momencie Cyriel zaproponował zmianę miejscówki, na co przystałam z chęcią, byleby w końcu cokolwiek porządnego poćwiczyć.

Poszliśmy jakieś 100 metrów dalej, na malutką lecz uroczą miejscówkę. Cyriel od razu zaczął "tańczyć" wykorzystując dwie barierki. Ja, nie chcąc mu przeszkadzać, udawałam, że się znów rozgrzewam. W końcu podeszłam do jednej z barierek z zamiarem popełnienia lazy'ego. Ręka na rurce, podskok z nogą w górze, jednak wszystko w miejscu, "testowo". Jeszcze raz - ręka, krok, podskok... i jedna noga po jednej stronie barierki, druga po drugiej. Mamrocząc brzydkie słówka, spróbowałam jeszcze raz, i jeszcze, niestety bez skutku. Trudno więc, pełna złości usiadłam na schodach. I wtedy do akcji wszedł Cyriel. Spytał się, co mi jest, zaproponował pomoc, więc skorzystałam z nadzieją przełamania tej złej passy. Złapał mnie w talii, policzyłam do trzech, przeskoczyłam. No, to teraz sama. Raz, dwa, trzy... fail, znów podskok w miejscu! Wiedziałam, że to już tak musi być, zaprogramowałam się na "nic mi dzisiaj nie wychodzi". Cyriel wyszedł więc z propozycją czegoś dla mnie nowego, i ponoć łatwiejszego: lazy z odbiciem się nogą/krokiem na ścianie. Nie śmiałam nawet sama podjąć się prób, więc chłopak znów mnie asekurował. Po wielu, wielu skokach wreszcie czułam, że chyba to zrobię i bez pomocy. Policzyłam do trzech... I zrobiłam!!! Czarne chmury wiszące nade mną od początku treningu zmniejszyły się :D No, ale jeden skok to nic: próba druga - też się udało, za trzecim razem też. Co to za przyjemne uczucie, po długiej walce w końcu odnieść malutki sukces.

Niestety, musieliśmy wracać do domu, bo Cyriel miał zawieźć swojego brata na dodatkowe zajęcia. Z ulgą idąc w kierunku powrotnym myślałam o tym, co mogę robić (a raczej NIE robić) podczas dwugodzinnej nieobecności chłopaków. Ale moje plany pokrzyżował Cyriel, dając mi do ręki jego kamerę.
- Po co mi to?
- To chyba oczywiste: żeby nagrać to, co zrobisz na treningu!
- Eee... Treningu? o__O
- Tak, pójdziesz trenować tego zmodyfikowanego lazy'ego gdy pojadę z bratem, prawda?
- ...
- No, wiedziałem, że planowałaś to od samego początku :D


Hm... Zostałam okrutnie wkręcona. Z jednej strony mogłam pójść do pokoju i się byczeć czytając książkę, lecz kamera tak bardzo prosiła, by ją użyć... No to poszłam.




Od razu skierowałam się do drugiej miejscówki. Rozgrzewka, ustawienie kamery, wciśnięcie magicznego guzika REC. Wypadałoby więc zacząć i nie marnować pamięci i baterii...
Strach przed pierwszym skokiem był wielki. Przez głowę niczym strumień wartkiej rzeki przepływały mi najróżniejsze myśli: "Nic ci dziś nie wychodzi"; "Skoczyłaś to, bo Cyriel cię przyasekurował, taka prawda"; "Ale zrobiłam to też bez asekuracji!"; "Opuść sobie, połamiesz się"; "Ale zrobiłam to potem sama, SAMA..."
Zablokowałam przepływ, wzięłam kilka głębszych oddechów. Cholera. Zrobię to. Policzyłam do trzech, skoczyłam, krok na ścianie, wylądowałam z gracją. TAK! Szybko, by nie wyjść z szoku, przeszłam barierkę i skoczyłam jeszcze raz. Znów z sukcesem. Szczęśliwa, pobiegłam do kamery zobaczyć, jak to wygląda. Hm, Dość komicznie, ale i tak dobrze jak na początek. Ustawiłam kamerę pod lepszym kątem i ponownie przystąpiłam do pracy. Raz-dwa-trzy-skok-ściana-lądowanie, raz-dwa-trzy-skok-ściana-lądowanie. I jeszcze raz, i jeszcze... Nagle, w tej euforii zrobiłam coś innego. Odbicie się inną nogą niż dotychczas, skok, lądowanie. Ale gdzie etap "ściana"?! Dopiero po chwili uświadomiłam to sobie. Kurde balans, zrobiłam lazy! W końcu, i to przez przypadek! Na mojej twarzy pojawił się szerooki banan uśmiechu. No, to lody przełamane!
Skakałam tak, póki nie zrobiło mi się okrutnie gorąco. Zrobiłam małą przerwę, w czasie której zastanowiłam się nad tym wszystkim. Poprzez kilka niepowodzeń na początku pierwszego treningu automatycznie przyjmowałam, że nic mi się nie uda, że nie przeskoczę, nie doskoczę. Choć byłam świadoma, że umiem lazy, umiem wall runa, stworzyłam w głowie idiotyczną wręcz blokadę negującą wszystkie pozytywne myśli. A wystarczyło tak naprawdę tylko zaczerpnąć kilka głębszych oddechów, wyciszyć umysł i nie bać się! I niby wiedziałam o tym już wcześniej, bo przeczytałam coś podobnego/ktoś mi to powiedział... Ale usłyszeć nie oznacza zrozumieć. Ja na szczęście już zrozumiałam :)

Powróciłam do treningu, nie zauważając nawet upływu czasu. Gdy dołączył do mnie Cyriel, byłam zmęczona i uśmiechnięta - i pokazałam mu, co w tym czasie zrobiłam (nauczyłam się robić lazy'ego z krokiem na ścianie przez drugą rękę, tak samo też przełamałam się do zwykłego lazy'ego przez drugą rękę. Porobiłam także kilka kombinacji z użyciem obu barierek, mieszając wszystkie znane mi techniki: lazy, twohand, underbar, speed vault i kilka, których nazw nie znam - np. coś jak gwiazda przez barierkę).





Morał z tego krótki, i niektórym znany: to nam dopiero bliskie, co sami doświadczamy :)

PS: Dla lepszej wizualizacji:

Miejscówka nr 1

 
Miejscówka nr 2



 PPS:  A wracając do domu, gdy mijaliśmy pierwszą miejscówkę, w końcu zrobiłam tego wall run'a ;)

poniedziałek, 13 lutego 2012

Ferie

Jak ja kooocham Holandię!

Na zegarku 21:30, Cyriel jest w kuchni a ja leżę nieżywa na łóżku i wcinam kolejne jabłko. Zakwasy dają porządnie o sobie znać, choć mi osobiście to nie przeszkadza. Mogę to nazwać pewną formą kary za permanentne obijanie się i porzucenie treningów na czas sesji - a jak wiadomo, nie ma treningów, nie ma kondycji... (coś za coś - za to zdałam wyśmienicie egzaminy, nie mam poprawek, uhuu!) :P

Jest to moja pierwsza parkourowa zima. Jestem stworzenie skrajnie ciepłolubne i bardzo się obawiałam tego okresu. I rzeczywiście, chwilami było ciężko, gdy termometr wskazywał mroźne -20*C, za to śniegu było w moim mieście tyle, co kot napłakał. Posesynjym przełomem był dla mnie przyjazd zaprzyjaźnionych traceurów i traceuses i weekendowy pobyt u mnie. Treningi w wspólnym gronie otworzyły mi oczy na wszelakie możliwości, jakie przynosi z sobą zima, nauczyłam się też cieszyć zwykłymi schodkami czy trzepakiem ^^.

Od tygodnia zaś siedzę w Holandii, odpoczywam od myślenia... studiów, znaczy się, i powoli wracam do dawnej formy. Jest tu po prostu kosmicznie - puszysty śnieg, przyjemnie ciepło, genialne miejscówki blisko domu Cyriela. Krok po kroku, dzień po dniu pokonuję moje małe wewnętrzne bariery, wspinam się po niewidzialnych schodkach, widzę nowe możliwości. Gienialne jest to uczucie! I to miłe zmęczenie i MNIEJmiłe zakwasy :)
Przede mną jeszcze tydzień chill out'u tutaj. Chcę ten czas wykorzystać jak najefektywniej, natrenować się do upadłego i nacieszyć obecnością Cyriela, który naprawdę mnie motywuje do ćwiczeń ;)

A potem powrót do szarej polskiej rzeczywistości (nadal jest tam tak zimno? >.<), moich studiów i do łódzkich miejscówek.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Przydatne informacje.

Ostatnio siedzę w domu i uczę się, choruję, uczę się... Drugi tydzień egzaminów właśnie się zaczął, a w mej głowie tylko jedna myśl zakwita "oby do piątku".
Tak mi tęskno do treningów, że nawet śnię o tym. Zeszłej nocy przykładowo pojechałam do Gdańska na PZP 2012, było lato, oczywiście zgubiłam się w drodze z Dworca do domu Vegeta, no i skakałam na przełaj przez jakieś belki na placach kościelnych, dachach domków jednoosobowych, murkach przecinających ulice...

Potrzebuję ruchu :(
A teraz nawet w domu siłówek nie mogę robić, no ale to już inna sprawa, koniec narzekań. Do piątku wyzdrowieję bo przybędą parkourowi goście, ale na razie nic więcej nie powiem ;P



__________________________________

Padło kiedyś już pytanie o zestawy ćwiczeń dla początkujących traceuses. Powiem tak: w parkour chodzi przede wszystkim o rozwój samego siebie pod względem fizycznym, jak i psychicznym, nie można o tym zapominać. A co do ćwiczeń samych...

Najważniejsze, by rozwijać się równomiernie, nie zaniedbać żadnej części ciała. Nogi, ręce, brzuch, to wszystko jest ważne. Ja układając sobie tygodniowe zestawy ćwiczeń korzystam z tych oto przydatnych stron:



Ad.1) Pamiętajcie,  by robiąc pompki trzymać łokcie przy ciele! Wyrzucanie łokci na zewnątrz jest częstym błędem początkujących, którego później trudno się pozbyć.

Ad.2) strona-cud, dzięki niej w końcu zdobyłam siłę, by się podciągać na drążku. Rada: podciąganie się podchwytem jest może łatwiejsze, lecz nachwytem bardziej użyteczne dla traceura/traceuse - tak właśnie ułożone będą nasze dłonie podczas robienia climba czy plancha.
I opuszczając się, nie prostujcie całkowicie rąk w łokciach! Chrońmy stawy od początku :)


Trzeba też zadbać o kondycję, sama siła jest niczym. Świetne są ćwiczenia aerobowe, więcej tu:


Mówiłam o ochronie stawów. Jest to ważne, szczególnie w przypadku dziewczyn, gdyż nie jesteśmy od razu przygotowane na duże przeciążenia. Podam własny przykład: choć trenowałam już od kilku miesięcy, dość intensywnie, w lipcu zeszłego roku nabawiłam się okropnego bólu w kolanach. Ot, większa ilość dalekich skoków i oto rezultaty. Zwolniłam trochę od tego czasu tempo, gdyż bardzo szybki progress to nie zawsze zdrowy progress. Polecam też lekturę wątku na forum dotyczącą pielęgnacji stawów:



I kolejna, ważna i oczywista rzecz: rozgrzewka przed ćwiczeniami!!! Czy to w terenie, czy to w domu, czy w ogródku babci. Dobra rozgrzewka to mniejsze szanse na kontuzję :) I w zimne dni jest cieplej xD 


O czymś jeszcze nie wspomniałam? 
Ah, no tak. Jeśli któraś z was trenuje od niedawna, bądź nie jest zbyt zżyta z naszą żeńską sceną parkour (a ma ochotę się zżyć z nami, być informowana i uczestniczyć w różnych tripach czy eventach) niech skontaktuje się ze mną (email na szarym pasku po lewo).


No, to ja idę spać, egzamin mam dziś >__>

środa, 18 stycznia 2012

Sesja.

Tyk, tyk, tyk..

Zegar nieustannie przypomina mi o swoim istnieniu, a także o mijającym czasie.
A ja siedzę w kuchni, otoczona ze wszech stron podręcznikami, słownikiem kanji oraz niezliczoną ilością kserówek, namiętnie zużywając już drugi ołówek w tym miesiącu.
Oto uroki zbliżającej się sesji :3
Właściwie, to dla mnie ten "piękny" okres już się zaczął, albowiem wczoraj miałam pierwsze zaliczenie - prezentację z Konwersacji Wideo. I pierwsza piątka w indeksie czyni mnie osóbką szczęśliwą :)

Im bliżej egzaminów, tym więcej czasu poświęcam nauce. Aktualnie tylko się uczę, jem i śpię. Dodatkowo przedwczoraj zepsułam sobie kostkę, poślizgując się na lodzie ukrytym pod cienką warstwą śniegu :( Nie ma więc mowy, bym w ramach relaksu czy odpoczynku od nauki wyszła na miasto na trening. Okupuję za to namiętnie drążek, zainstalowany w futrynie drzwi od mojego pokoju. Taki "spadek" po przeszłości, gdy w pokoju rezydowali jeszcze moi bracia.

To niećwiczenie daje mi jednak wiele do myślenia. Gdy warunki były sprzyjające - wakacje, potem luz na uczelni - nie było problemu z brakiem czasu i nie musiałam z niczego rezygnować na koszt nauki. Teraz jednak, gdy taka sytuacja nastąpiła, mam okazję dowiedzieć się czym tak naprawdę jest dla mnie parkour. Czuję wielką pustkę, nie mogąc wskoczyć w dres i pobiec na drążki do Mańkowego parku, sama siłówka w domu nie daje mi takiej satysfakcji. Czuję, że bez parkouru moje życie jest czymś... niekompletnym!
Na samym początku mojej przygody z pk był to dla mnie świetny sport i zabawa. Teraz, czy to naprawdę TYLKO zabawa?
A może to właśnie ten "styl życia", o którym starsi stażem traceurzy mówią?
Prawdopodobnie to sprawa indywidualna, każdy może to odbierać na własny sposób. Myślę, że w końcu dojrzałam i zaczęłam traktować parkour poważnie. To jest coś, co dopełnia moje życie, co sprawia, że jestem szczęśliwa! W końcu odnalazłam ten brakujący element życiowej układanki :)




Nie mogąc trenować pobuszowałam po Youtube i znalazłam kilka świetnych filmików mobilizująco-inspirujących. W rolach głównych oczywiście traceuses :)








DO DZIEWCZYN:
Jeśli chciałybyście się czegoś dowiedzieć, spytać, interesuje Was parkour lecz nie wiecie, jak zacząć - nie bójcie się, pytajcie! :)

środa, 11 stycznia 2012

Pierwszy trening.

Część druga opowieści o moich parkourowych początkach ;)

Tak jak napisałam wcześniej, na forum poświęconym parkourowi zapisałam się 5 marca. Pełna zapału i wspaniałych wizji żeńskich treningów, akcji niczym z wcześniej obejrzanych youtubowych filmików od razu napisałam ogłoszenie, iż poszukuję dziewczyn ćwiczących w Łodzi. Jak na zawołanie trzy godziny później na mój post odpisał... chłopak. Zaprosił mnie na wspólny trening wspominając przy tym, że z tego co mu wiadomo w moim mieście trenujących dziewczyn nie ma.
BANG - był to silny cios. "Ale jak to? Łódź, trzecie co do wielkości miasto w Polsce, a nie ma żadnej traceuse? Gdzie więc są te dziewczyny z filmików? Jak można się nie zafascynować czymś tak przekosmicznym jak parkour?" Wiele podobnych pytań wypełniało mi główkę ;) Ale mimo zwątpienia nie wycofałam się i jakiś czas później ustalałam z owym chłopakiem - CodiX'em - datę i miejsce treningu.
Muszę przyznać, iż choć od urodzenia mieszkam w Łodzi, to dopiero od czasu liceum moja mapa miasta wzbogaciła się o coś więcej niż trasy szkoła-kościół-Biedronka-park-dom. Nic więc dziwnego, że na informację CodiX'a "trening na Manhattanie" zareagowałam wytrzeszczem oczu. Z tego co mi było wiadomo, Manhattan nie na tym samym kontynencie co Polska nasza leży :D By zapobiec memu prawie że pewnemu zgubieniu się, spotkaliśmy się na przystanku tramwajowym.

Byliśmy pierwszymi, którzy dotarli na miejsce (była to chyba sobota, ale mogę się mylić). Mój towarzysz bez chwili zastanawiania się zdjął plecak, kurtkę i zaczął rozgrzewkę. A ja... No właśnie. Ja byłam strasznie zaabsorbowania staniem i myśleniem. "Boże, i tak w dwójkę będziemy trenować? Nie poczekamy na resztę, wszak w grupie raźniej? Czy to tak można, jak ludzie patrzą? Będziemy wyglądać jak idioci! O, tamta pani już się na nas obejrzała -.-" Dołączyłam się jednak do CodiX'a, bo przyszłam by trenować, a nie filozofować. Dostałam zadanie polegające na skakaniu z krawężnika na krawężnik, odległość około sześć moich stóp, rozmiar buta 39.
Brzmiało prosto, wręcz pobłażliwie, a przynajmniej tak to odebrałam. Ot, taka dziewczynka, parkour chce robić, to niech sobie poskacze precki w kącie. Ale jakie to było ciężkie! Lądowanie tylko na przednią część stopy, każdy skok musiałam ustać, a nie z impetem wlatywać w drzewo, poza tym CodiX akompaniował mi ciągłymi prośbami "Yumi, musisz skakać łukiem, ŁUKIEM, nie na płasko!". W międzyczasie przyszli inni traceurzy, przedstawili się pokrótce i skupili na swoim treningu. I to mnie zdziwiło. No bo jak to: dziewczyna na treningu, ponoć w Łodzi innej nie ma, choćby spytać o imię prawdziwe, wiek, czemu parkour, cokolwiek... Ale z drugiej strony to miało wytłumaczenie. Może i teraz przyszła, poskacze, ale zmęczy się, zniechęci i przestanie, szkoda zachodu.

Ile precków zrobiłam, nikt nie wie. Próbowałam pod koniec wejść na mur na ibisie i przejść się po nim, ale nogi trzęsły mi się jak galareta czy inne zimne nóżki :( Dopiero trzymając za rękę jednego traceura zrobiłam kilka kroków. Czy to przez wysokość? A może przez zmęczenie? Chyba oba po części.


Po powrocie do domu czułam już skutki pierwszego treningu. Dzień później było tylko gorzej, o dniu kolejnym nawet nie wspomnę. Zakwasy totalnie wszędzie, dowiedziałam się dzięki temu, że siadając mocno ciągnie po plecach i tylnej części ud, a do wstania nie wiadomo czemu potrzebne mi są sprawne mięśnie brzucha... Nigdy nie udało mi się potem doprowadzić swojego ciała do takiego stanu ;)
Ale mimo cierpienia przez kilka dni, problemów ze spaniem, siedzeniem i staniem, wciągnęło mnie to jeszcze bardziej... :D