środa, 23 października 2013

Stuttgart '13

W kolejce do opisania czekają jeszcze dwa zloty, a czas płynie nieubłaganie, dodatkowo przyspieszany przez kolejne kolokwia. Podczas dłuższego weekendu planuję w końcu to spisać, jednakże pierwszeństwo ma wyprawa do Stuttgartu. Wspaniała i kompletnie niespodziewana wyprawa.



Zaczęło się od treściwej informacji od Mańka kilka(naście?) tygodni wcześniej.
- Chcesz jechać ze mną na parkourową wymianę do Niemiec? Fajnie by było, gdyby pojechał traceur i traceuse.
- No ja chętnie, informuj mnie jak się czegoś więcej dowiesz.

Dni mijały, a ja z czasem o tym po prostu zapomniałam, zajęta codziennymi sprawami i nauką. W międzyczasie Maniek uległ kontuzji, co przypomniało mi o wyjeździe i zmusiło do znalezienia zastępstwa za kolegę, ale temat szybko ucichł. Aż do drugiego tygodnia października, gdy okazało się, że wyjazd już wkrótce.

- A wiesz w końcu, co to za wymiana, o co w niej chodzi, kto ją organizuje?
- ... w sumie to nie mam pojęcia.

Mimo niewiedzy byłam bardzo podniecona tym wyjazdem. Zawsze to okazja do potrenowania i zwiedzenia kawałka świata.


W poniedziałek 7 października dostałam emaila od Jules. Długo się wgapiałam w to imię, trudno mi było uwierzyć, że naprawdę ktoś z niemieckiego teamu traceuses FREEQUENCE do mnie napisał :'D Gdy otworzyłam treść - szczęście i motyle w brzuchu. Owa Jules, założycielka teamu, dostała listę osób biorących udział w wymianie i skojarzyła moje nazwisko z jakiś czas temu nakręconym moim i Cyriela filmem parkour.
Zdziwienie. "To takie wyskillowane osoby oglądają takie kiepskie filmy?". Autokorekta w myślach. "A ty znowu o tym samym. Gdyby na filmie skakał ktoś inny niż ty, stwierdziłabyś, że to naprawdę kawał dobrej roboty jak na dwa lata treningu od samych podstaw". I tak cały dzień, wewnętrzna huśtawka myśli.

Tydzień później kolejny email, od nieznanej mi osoby. Informacja o godzinie i dniu wyjazdu oraz powrotu. Weekend zapowiadał się więc długi, bo wyprawę zaczynaliśmy już w czwartek, a wrócić mieliśmy w poniedziałek wieczorem. W głowie coś mi zgrzytnęło "kurde, a kolokwium...".


I nadszedł czwartek, 17.10. Od samego rana na nogach, rajd przez Łódź do Decathlonu po nowe kalenji, do kantoru, na angielski, wieczorne dopakowywanie się.
Nie ma to jak być urodzoną łodzianką, i stojąc na placu komuny paryskiej dopytywać się studentek pochodzących z innych miast, gdzie się owy plac znajduje...
Nadal utrzymuję wersję, że to przez fakt, iż było ciemno.

Autokar zacny, Gandalf Travels zawsze do usług. Wokół niego kłębiło się już dużo osób. Widać, że esencja łódzkiej alternatywy, czuć było taki inny klimat, przynajmniej ja czułam. Niedługo po mnie do ekipy dołączył Razowy i wpakowaliśmy się do autokaru. Naprzeciw środkowych drzwi. Tak, przy samym kiblu. Tak bardzo bez sensu xD
Od pierwszych minut podróży atmosfera bardzo luźna, rozmowy prowadzone przy akompaniamencie brzdęku uderzanych o siebie w toastach butelek z piwem >.>  A po piwie wiadomo, chce się odwiedzić toaletę. Najbliższy postój - Wrocław.
Matko, co to było :'D Tytoniowa gaz-komora i inne atrakcje.
Pierwszą część podróży zdecydowanie wygrał Dawid, przedstawiający się wtedy jako Januszek, który nawalony po wszelkie granice szarżował na busowy kibelek, i za każdym razem gorzej to mu wychodziło. Pana Spinacza też zapamiętam dobrze, w końcu trudno nie pamiętać o osobach, które za przeproszeniem wyżej srają niż dupy mają. Pamiętać, i na przyszłość omijać łukiem, coby energii nie tracić i nerwów :3
Po pierwszym postoju i przemowie wielu osób ("tak, jesteśmy gównem!" ♥) powstałe wcześniej konflikty wygasły i dalsza jazda przebiegała raczej spokojnie.


Przynajmniej do ostatniego postoju przed Stuttgartem, gdzie to na niemieckiej stacji benzynowej zgubiłam swój telefon. Najnormalniej w świecie wypadł mi z kieszeni. Bycie partyzantem czasami się po prostu nie opłaca >__>

Frustracja rosła we mnie z godziny na godzinę, a sytuacja miała miejsce w piątek z samego rana, o jakiejś bodajże ósmej. Niefajnie.


Jadąc ulicami Stuttgartu co chwila słychać było pomruki "ale tu czysto... jak tu ładnie...". Tak bardzo nie-łódzko, nie-polsko.

Dojechaliśmy przed ratusz, autokary zostały wypakowane, dowiedzieliśmy się kto w jakim hotelu nocuje i czekaliśmy na Betinę, która moją grupą (beatbox, graffiti, b-boying, parkour, skateboard) miała się zaopiekować. Potem razem poszliśmy do małej knajpki, gdzie podali nam sałatkę obficie polaną sosem vinegret i makaron w sosie serowym. Wszystko 'na koszt firmy' w zasadzie :P

I to właśnie TAM pierwszy raz spotkałam się z Julią z FREEQUENCE, znaną jako Jules. Zjadła z nami. Już od pierwszych zdań miałyśmy świetny kontakt, jakbyśmy kiedyś już się spotkały, już znały. Razowy także się odnajdywał w sytuacji. Ah, piękna więź traceurska.

Posiedzenie zostało przerwane, by pojechać do naszego hotelu. Ulokowany na wzgórzu, akurat ja i Rzw dostaliśmy pokój na samej górze. Widok z okna sprawiał, że szczęka opadała.

Szybkie przebranie się w ciuchy treningowe, by pójść na oficjalne otwarcie imprezy, w tłum garniturów i sukienek koktajlowych. LDZ represents >D Niestety plan treningu po gali nie wypalił, więc tym głupiej nam było. Ale kto by się przejmował, gdy było jedzenie za free :3
Ludzkość została w centrum, a Razowy i ja wróciliśmy do hotelu się wyspać. W końcu następny dzień zapowiadał się bardzo treningowo.
Widok nocnego Stuttgartu jeszcze bardziej zaginał czasoprzestrzeń. A ja walczyłam z umierającą baterią aparatu, by zrobić choć jedno zdjęcie. Ha, smak zwycięstwa ;)


Gdy on jest za granicą, to się jakoś tak bardziej tęskni?
No... prawda.


Poranek bardzo przyjemny. Ogarnięcie się zajęło mi kilka minut, pomijając walkę z moim kotem, a raczej jej sierścią >.> nie ma to jak biały kiciuś lubiący przechodzić po świeżo wypranych czarnych ubraniach.
Z Jules mieliśmy się spotkać o 11 na stacji S-bahn Feuersee. Jednakże ja i Julia mamy jedną wspólną cechę - choć tego nie lubimy, to ciągle się spóźniamy xD Dlatego po kilkunastu minutach przyszli po nas dwaj traceurzy. Na szczęście pierwsza miejscówka mieściła się niecałe 2 minuty od miejsca, gdzie staliśmy.

Jak zauważyć traceura?
Stoi tam, gdzie nie powinien ;D

Przywitałam się z zebranymi już osobami. Dużo dziewczyn było, no ale to nie Polska - tu traceuses nie są rzadkością i zjawiskiem prawie że nadprzyrodzonym. Były miłe, ale mało rozmowne. W sumie rozumiem, mnie angielski jeszcze dwa lata temu strasznie odstraszał, mimo że porozumieć się w nim umiałam.
Poskakałam to i tamto, nawet się okazało, że część rzeczy nie sprawia mi trudności, a niektórym dziewczynom stamtąd tak. Reprezentowałam Łódź jak najlepiej mogłam ^^
A Razowy jak ryba w wodzie, mimo bolącego kolana porządny pokaz umiejętności robił.

 Na pierwszej miejscówce poszłam z Jules do sklepu po wodę.  Wracając spotkałyśmy trzy małe niemieckie dziewczynki, które zrobiły sobie stoisko na ławce w parku i sprzedawały ręcznie robione bransoletki z muliny. Takie małe, a jakie zaradne ;D Jules ukucnęła, chwilę z nimi pogadała a ja patrzyłam się na staw. Gdy wstała, podała mi jedną z bransoletek od dziewczyn, a drugą założyła na swój nadgarstek.
Niesamowicie miły gest.
Zmieniliśmy miejscówkę na lekko ponad dwumetrową ścianę. Świetny ździeracz nadgarstków. Obok była dziwna metalowa konstrukcja, nadająca się do skakania. I tu kolejna niespodzianka - nie potrzebuję już mnóstwa czasu, by stworzyć sobie traskę i płynnie ją wykonać. Level up!

Po ściance przenieśliśmy się do sklepu, kupić coś jadalnego.
Tak, żelki były priorytetem.

Tak obładowani poszliśmy na plac główny przed ratuszem, by rozstawić czekające już na ziemi rusztowanie. Brudne jak cholera, ale dobrze, że było. Rozstawianie tego było naprawdę walką o stabilność, którą po części wygraliśmy. Przynajmniej jedna osoba była w stanie swobodnie po tym biegać.


Korzystając z pozostałego czasu wolnego zjadłam to, co zakupiłam (serek o smaku kebaba, om nom nom) i przeszłam się do pobliskiego sklepu DM na zakupy kosmetyczne. Skoro już jestem w Niemczech, to muszę korzystać! Dorwałam to, co chciałam (olejki do włosów, ah my precious). Eh, w Polandii takich rzeczy nie ma :/
W międzyczasie na placu zdążono rozstawić wielkie namioty, gdzie Owca, Dawid i reszta grafficiarzy tworzyła swoje cuda.

Zrobiło się ciemno, porozstawiano wielkie lampy, wszystko dopięte na ostatni guzik. Zebrało się naprawdę dużo przechodniów, traceurów także. Po wstępnym rozskakaniu się Jules wybrała spośród nas dziewięć osób - w tym mnie - i zgromadziła, by ustalić jakiś plan naszego występu. Jako, że tylko jedna osoba na raz mogła skakać po rusztowaniu, każdy dostał swój numer. Biegliśmy dwa razy, pierwszy bieg był zaplanowany, drugi to luźna improwizacja. Byłam siódemką, w pierwszym biegu robiłam duży skok do lache pod skosem, przeskakiwałam rurkę będącą na wysokości talii i czekałam na boku, aż Jihane z numerem 8 skończy swój bieg, bo pod jego koniec on robił flagę, a ja jednocześnie chorągiewkę.

Śmiesznie było, gdy robiliśmy próbę generalną do tego. Każdy na swoich pozycjach, zaczęliśmy po kolei biegać, potykać się, nie dokręcać i doskakiwać, grunt by po prostu pokazać innym "patrz, tę barierkę pacnąłem, czyli podczas show na niej wyląduję". A ludzie się gapią i biją brawo za taką fuszerkę xD

Chwilę później pojawiły się wielkie kamery, Jules wskrobała się z Tomkiem na ciężarówkę i stamtąd przez mikrofon wygłosili krótką przemowę. I się zaczęło.
Mimo wielkiego tłumu gapiów (ku mojemu zdziwieniu) stres przeszedł w momencie, gdy wyskoczyłam ku drążkowi. Nie ma świata, tylko ja i parkour.
A chorągiewka, którą zrobiłam, była najlepsza i najdłuższa w moim życiu xD

Oto nasz show team, plus Julia i Gabor - nasi 'ogarniacze'.

Gdy po zrobieniu zdjęcia rozeszliśmy się po swoje butelki z wodą, podeszła do mnie Jules i powiedziała coś, co zapamiętam na zawsze. Nie spodziewałam się, że naprawdę poczuje potrzebę poinformowania mnie o tym, a tu proszę. Dzień Cudów trwa.

"I am happy I met you."

Po pokazie przeszłam się pooglądać graffiti. Dawid całkiem nieświadomie stworzył zacnego clowna, a Owca wykonał przecudny obraz kobiety dotykającej graffiti. Pamiętałam, że właśnie to rysował długopisem po wyjściu z autokaru w piątek.
Potem całą ekipą poszliśmy na jedzenie. Było przepyszne. Jak to powiedział Razowy, "magic ingredient - it's for free". Wino i piwo też for free. A butelkę Żubrówki skombinowaliśmy za 5€ ^^
Występ Zoraka i Bolana był zacny, ekipa tańcząca breakdance również wymiatała.
Magiczne szutczki w backstage'u, śmiech do bólu brzucha, sprite z wódką w szklankach przed ratuszem,
Sztokhor Crackhouse 2013, dziesięć nowych przykazań, "ooo, it's raining, yaaaay", wyprawa krzyżowa do shitsplatz/klopsplatz, pogawędka z przypadkowo spotkanym traceurem, uściski, przemarsz pieszo z Razowym do hostelu (całą drogę pod górkę), zgon o jakiejś 4 nad ranem. Wszystko się z sobą miesza, jedno wielkie wspaniałe wspomnienie.


... na szczęście byliśmy na tyle ogarnięci z Razowym, że zdążyliśmy wystawić nasze buty za okno przed pójściem spać.




Za to poranek był ciężką walką.
Przegraliśmy śniadanie, ale na szczęście banan i chrupki uratowały sytuację. I krem o smaku kebaba.
Nasz letarg ciągnął się aż do... 13? W każdym razie padał deszcz, świetny powód by jeszcze chwilę pozdychać w łóżku.


W końcu zebraliśmy się i pojechaliśmy na miejscówkę mieszczącą się na stacji U bahn, Universität. Naprawdę zarąbista, po części kryta, cudo. Razowy zabezpieczył się anty-treningowo i założył normalne spodnie, ja jednak postawiłam na ciepło i wygodę dresów. 
Na miejscu było już kilka osób, po chwili dotarła do nas Jules. Takie chodzące nędze i rozpacze, cała nasza trójka zakwaszona i skacowana x_x
W sumie nie żałuję, że założyłam dresy. W pewnym momencie Julia wstała i zaproponowała mi siłówkę. Choć to brzmiało bardziej jak stwierdzenie faktu, nie miałam nawet możliwości odmówić. Wstałam z podłogi i ociągając się podeszłam do towarzyszki.

- Widzisz te strasznie długie schody w dół metra?
- No widzę.
- Będziemy po nich wbiegać :D
- ... <grobowa cisza>

A w duchu myśli "gdybym była sama, to by mi to do głowy nawet nie przyszło, takie okropne zakwasy mam". Ale mówi się trudno, no i to tak trochę słabo z mojej strony zdezerterować w takim momencie.
Wolno zeszłyśmy na dół. Kilka zdań rozmowy, i zaczęło się.

- Ready? Coz I'm not. Go!

Co jeden schodek, co dwa, co trzy, prece co trzy, na jednej nodze co schodek, jak najszybciej, wszystko z powtórzeniem dwa razy. Łącznie 12 wbiegnięć na górę. Myślałam, że zaraz puszczę pawia, a nogi trzęsły mi się jak galaretka.

- Jules, czemu to robisz?

W przerwie na dole trwającej zaledwie tyle, co 3/4 wypowiedziane zdania czuć było coś naprawdę dziwnego. Taka jedność wobec wspólnego wyzwania - zdobyć te cholerne schody. Teraz gdy to piszę, przypomina mi się sytuacja z Hellnight, podczas mojej i Emila wycieczki na 4TLOM... Tyle, że tu praktycznie obyło się bez słów. Wystarczyło wymienić się spojrzeniami.

Było krótko, ale intensywnie. Potem rozciąganie i już mogłam stwierdzić, że następny dzień pod względem zakwasów będzie piekłem. I był :'D



Zwinęliśmy się z miejscówki, by udać się na spotkanie przed ratuszem. Betina i kilka osób już tam było. Gdy zebraliśmy się wszyscy, powędrowaliśmy do bardzo przyjemnego pubu, z siedziskami wyglądającymi jak owce :3 Sok jabłkowo marchewkowy i dziwne pierogi były naprawdę smaczne. Tylko naprawdę nie wiem, co niemcy mają z tym sosem vinegret do sałatek >.<
Tam musieliśmy się pożegnać ze wspaniałą Jules. Chwilę później poszliśmy pieszo przed wejście podziemne do stacji Charlottenplatz, gdzie rozpoczął się nasz 'festiwal'. Prawdziwe igrzyska.

Pijany Jezus nie będący policjantem, SSmani patrzący się zza krzaków, ideologiczna dysputa czy jak Mojżesz rozstąpi morze, to czy Jezus idący za nim wydostanie się na powierzchnię, gdy wody się zstąpią, schody metra, genialny plac zabaw z gniazdem na górze, spray akcja, czerwona ulica, więcej schodów, gubienie drogi, znów schody, podróż do hotelu... a w hotelu schody, bo mój pokój na samej górze. Jak w sowiarni.
Wyjście na balkon przez okno to naprawdę niezła opcja. 
Gdy wznosisz toasty wodą mineralną wiedz, że coś się dzieje.
Istny melanż ostateczny.
Nie można też zapomnieć o przepowiedni Owcy.
Będzie rano taki gepressen, że łomatko. Zbiorowy docisk.

Jestem słabym zawodnikiem...


Poranek - bitwa o przetrwanie, część II.
Szybkie pakowanie dobytku i ewakuacja na śniadanie. Facetce trochę puściły nerwy, przez co jazda pod ratusz na gapę była niezwykle emocjonująca :P Na szczęście topór wojenny został zakopany, i łokcie w kieszeniach się już nie otwierały.

Ktoś z przodu autokaru wpadł na iście szatański pomysł ujarzmienia nas poprzez włączenie filmu. O zgrozo - zadziałało. Pierwszy ('Próba ognia') był tak bardzo mózgopiorący, że prosiliśmy o bis w języku niemieckim .__. Za to facetka puściła nam Epokę Lodowcową, a potem misia Yogi. To już był totalny nokaut. Film o niebezpiecznym spływie pontonem na szczęście trochę wyrównał poziom.

Nie mam szczęścia do hot dogów na stacjach, nigdy nie trafiam na gorące kiełbaski .__.
Pod koniec podróży zaczęła mnie strasznie boleć głowa, ale dobry humor ciągle się utrzymywał. Na pożegnanie dostałam dla brata płytę z autografem Zoraka i Bolana, wszystkich wyściskałam i pojechałam z mamą do domu.



Na koniec dowód, że głupi ma szczęście - jakiś niemiecki obywatel znalazł mój telefon, sprawdził w nim numer do mojej mamy i się skontaktował :D Tyle wygrać!





środa, 9 października 2013

Tak...



Uwielbiam to uczucie, gdy moim ciałem targają po-wysiłkowe dreszcze, ciężko oddycham ze zmęczenia i jestem mokra od potu. Zimny prysznic jest wtedy taki przyjemny...


Dużo się ostatnio dzieje w moim parkourowym światku. Nagle, naprawdę znienacka zaczęły się pojawiać różne oferty i okazje, o których nawet nie myślałam.
Po części na pewno dlatego, że ostatnimi czasy naprawdę bardzo przypogresowałam. To wszystko zaczyna wyglądać naprawdę płynnie, szybko, zwinnie. Tak... zaczynam być zadowolona.
Z drugiej strony gdy mam nową okazję, nie zastanawiam się już czy na pewno, ale to na pewno mi się to należy, czy nie zabieram miejsca innym, czy jestem odpowiednia... Skoro ktoś widzi jakie są na ten moment moje umiejętności, i nadal coś mi proponuje, to ja nie zamierzam się wahać. Tak... chwytam szanse jak barwne ptaki za ogony.



Jutro kręcenie materiału na przegląd etiud studenckich dla znajomego.
W następny weekend parkourowa wyprawa do Stuttgartu w ramach pewnego projektu.
Gdzieś pomiędzy pomniejsze, ale nie mniej ważne zaplanowane wydarzenia.





sobota, 5 października 2013

Random#2



No i 'nadejszła ta wiekopomna chwila'...
Zrobiłam wbitę na dwie nogi z podporu. Po długiej, ponad rocznej walce.
Było mnóstwo frustracji, trochę kopania murków...
A brakowało zwyczajnej wiary w siebie.



Walka z samym sobą jest najcięższym wyzwaniem.
A wgrana w takiej walce - najsłodszą nagrodą.



Powoli przyspieszam. Nabieram pewności siebie. Cudowne uczucie! Gdy podchodzę do murka z zamiarem wykonania skoku, i ciało samo wie, co ma robić. A ja wyłączam myśli - i biegnę.



Sypana herbata w McDonaldzie przepyszna. Treningi za każdym razem owocne, buty starte w niecałe pół roku.
Poza tym sezon domowych siłówek uważam za otwarty.




-"kupuję sobie rurkę do pokoju!"
-"ojej, to już rzucasz parkour?"
Tak, jasne. Już lecę. Bo jedno tak cholernie wyklucza drugie.




Co ja bym zrobiła, gdybym was wszystkich nie znała...