środa, 29 lutego 2012

Trening VS trening.

Z życia wzięta opowieść o tym, jak podejście do treningu może zmienić nasze spojrzenie na nas samych i wpłynąć na progres.

Jest to też chyba historia z gatunku Nie doświadczysz sam(a) - nie uwierzysz.


Był to piękny dzień w połowie Lutego, gdy jeszcze miałam ferie i byłam w Holandii. Bezchmurne niebo, pogoda wiosenna, temperatura na plusie. Chce się rzec: wymarzony dzień na trening! I tak też po leniwym poranku wraz z chłopakiem uczyniłam. Ubrani w wygodne dresy i koszulki (było naprawdę bardzo ciepło) wyruszyliśmy na podbój okolicznych miejscówek. Pierwsza z nich, w odległości niecałych siedmiu minut od domu - schody, dwumetrowa przyczepna ściana, wysokie i sporo oddalone od siebie krawężniki po dwóch stronach drogi rowerowej. Jak dla mnie bomba. Rozgrzałam się szybko i dokładnie, przy okazji wyłapując wzrokiem kolejne kupki przebiśniegów, i przystąpiłam do treningu. Na początek wall run. Rozbieg, krok na ścianę, coś-jak-catleap, opadnięcie. Najwidoczniej źle odbiłam się od ściany, nieefektywnie. Próba druga: rozbieg, prawie zderzenie się ze ścianą - źle odmierzyłam kroki. Normalnie staram się tego nie robić, ale kilka dni wcześniej miałam problem z łydką w prawej nodze, więc wolałam jej nie nadwyrężać. No, ale do trzech razy sztuka: rozbieg, krok na ścianie, udało się! Złapałam drugi brzeg ścianki, teraz wystarczyło tylko się podciągnąć... Ale jakoś nie dałam rady, odpuściłam i zeskoczyłam na chodnik. No trudno, spróbujmy coś innego, może nie mam dziś szczęścia do wall run'ów.
Po chwili zastanowienia się zaczęłam ćwiczyć bunny hop'a, z jednego krawężnika na drugi. Pierwsza, druga, piąta próba... zdenerwowana, że mi nie wychodzi, przeszłam na schody by ćwiczyć zwykłego precka. Coś pechowy ten dzień, irytacja wewnątrz mnie nieustannie rosła. W tym momencie Cyriel zaproponował zmianę miejscówki, na co przystałam z chęcią, byleby w końcu cokolwiek porządnego poćwiczyć.

Poszliśmy jakieś 100 metrów dalej, na malutką lecz uroczą miejscówkę. Cyriel od razu zaczął "tańczyć" wykorzystując dwie barierki. Ja, nie chcąc mu przeszkadzać, udawałam, że się znów rozgrzewam. W końcu podeszłam do jednej z barierek z zamiarem popełnienia lazy'ego. Ręka na rurce, podskok z nogą w górze, jednak wszystko w miejscu, "testowo". Jeszcze raz - ręka, krok, podskok... i jedna noga po jednej stronie barierki, druga po drugiej. Mamrocząc brzydkie słówka, spróbowałam jeszcze raz, i jeszcze, niestety bez skutku. Trudno więc, pełna złości usiadłam na schodach. I wtedy do akcji wszedł Cyriel. Spytał się, co mi jest, zaproponował pomoc, więc skorzystałam z nadzieją przełamania tej złej passy. Złapał mnie w talii, policzyłam do trzech, przeskoczyłam. No, to teraz sama. Raz, dwa, trzy... fail, znów podskok w miejscu! Wiedziałam, że to już tak musi być, zaprogramowałam się na "nic mi dzisiaj nie wychodzi". Cyriel wyszedł więc z propozycją czegoś dla mnie nowego, i ponoć łatwiejszego: lazy z odbiciem się nogą/krokiem na ścianie. Nie śmiałam nawet sama podjąć się prób, więc chłopak znów mnie asekurował. Po wielu, wielu skokach wreszcie czułam, że chyba to zrobię i bez pomocy. Policzyłam do trzech... I zrobiłam!!! Czarne chmury wiszące nade mną od początku treningu zmniejszyły się :D No, ale jeden skok to nic: próba druga - też się udało, za trzecim razem też. Co to za przyjemne uczucie, po długiej walce w końcu odnieść malutki sukces.

Niestety, musieliśmy wracać do domu, bo Cyriel miał zawieźć swojego brata na dodatkowe zajęcia. Z ulgą idąc w kierunku powrotnym myślałam o tym, co mogę robić (a raczej NIE robić) podczas dwugodzinnej nieobecności chłopaków. Ale moje plany pokrzyżował Cyriel, dając mi do ręki jego kamerę.
- Po co mi to?
- To chyba oczywiste: żeby nagrać to, co zrobisz na treningu!
- Eee... Treningu? o__O
- Tak, pójdziesz trenować tego zmodyfikowanego lazy'ego gdy pojadę z bratem, prawda?
- ...
- No, wiedziałem, że planowałaś to od samego początku :D


Hm... Zostałam okrutnie wkręcona. Z jednej strony mogłam pójść do pokoju i się byczeć czytając książkę, lecz kamera tak bardzo prosiła, by ją użyć... No to poszłam.




Od razu skierowałam się do drugiej miejscówki. Rozgrzewka, ustawienie kamery, wciśnięcie magicznego guzika REC. Wypadałoby więc zacząć i nie marnować pamięci i baterii...
Strach przed pierwszym skokiem był wielki. Przez głowę niczym strumień wartkiej rzeki przepływały mi najróżniejsze myśli: "Nic ci dziś nie wychodzi"; "Skoczyłaś to, bo Cyriel cię przyasekurował, taka prawda"; "Ale zrobiłam to też bez asekuracji!"; "Opuść sobie, połamiesz się"; "Ale zrobiłam to potem sama, SAMA..."
Zablokowałam przepływ, wzięłam kilka głębszych oddechów. Cholera. Zrobię to. Policzyłam do trzech, skoczyłam, krok na ścianie, wylądowałam z gracją. TAK! Szybko, by nie wyjść z szoku, przeszłam barierkę i skoczyłam jeszcze raz. Znów z sukcesem. Szczęśliwa, pobiegłam do kamery zobaczyć, jak to wygląda. Hm, Dość komicznie, ale i tak dobrze jak na początek. Ustawiłam kamerę pod lepszym kątem i ponownie przystąpiłam do pracy. Raz-dwa-trzy-skok-ściana-lądowanie, raz-dwa-trzy-skok-ściana-lądowanie. I jeszcze raz, i jeszcze... Nagle, w tej euforii zrobiłam coś innego. Odbicie się inną nogą niż dotychczas, skok, lądowanie. Ale gdzie etap "ściana"?! Dopiero po chwili uświadomiłam to sobie. Kurde balans, zrobiłam lazy! W końcu, i to przez przypadek! Na mojej twarzy pojawił się szerooki banan uśmiechu. No, to lody przełamane!
Skakałam tak, póki nie zrobiło mi się okrutnie gorąco. Zrobiłam małą przerwę, w czasie której zastanowiłam się nad tym wszystkim. Poprzez kilka niepowodzeń na początku pierwszego treningu automatycznie przyjmowałam, że nic mi się nie uda, że nie przeskoczę, nie doskoczę. Choć byłam świadoma, że umiem lazy, umiem wall runa, stworzyłam w głowie idiotyczną wręcz blokadę negującą wszystkie pozytywne myśli. A wystarczyło tak naprawdę tylko zaczerpnąć kilka głębszych oddechów, wyciszyć umysł i nie bać się! I niby wiedziałam o tym już wcześniej, bo przeczytałam coś podobnego/ktoś mi to powiedział... Ale usłyszeć nie oznacza zrozumieć. Ja na szczęście już zrozumiałam :)

Powróciłam do treningu, nie zauważając nawet upływu czasu. Gdy dołączył do mnie Cyriel, byłam zmęczona i uśmiechnięta - i pokazałam mu, co w tym czasie zrobiłam (nauczyłam się robić lazy'ego z krokiem na ścianie przez drugą rękę, tak samo też przełamałam się do zwykłego lazy'ego przez drugą rękę. Porobiłam także kilka kombinacji z użyciem obu barierek, mieszając wszystkie znane mi techniki: lazy, twohand, underbar, speed vault i kilka, których nazw nie znam - np. coś jak gwiazda przez barierkę).





Morał z tego krótki, i niektórym znany: to nam dopiero bliskie, co sami doświadczamy :)

PS: Dla lepszej wizualizacji:

Miejscówka nr 1

 
Miejscówka nr 2



 PPS:  A wracając do domu, gdy mijaliśmy pierwszą miejscówkę, w końcu zrobiłam tego wall run'a ;)

poniedziałek, 13 lutego 2012

Ferie

Jak ja kooocham Holandię!

Na zegarku 21:30, Cyriel jest w kuchni a ja leżę nieżywa na łóżku i wcinam kolejne jabłko. Zakwasy dają porządnie o sobie znać, choć mi osobiście to nie przeszkadza. Mogę to nazwać pewną formą kary za permanentne obijanie się i porzucenie treningów na czas sesji - a jak wiadomo, nie ma treningów, nie ma kondycji... (coś za coś - za to zdałam wyśmienicie egzaminy, nie mam poprawek, uhuu!) :P

Jest to moja pierwsza parkourowa zima. Jestem stworzenie skrajnie ciepłolubne i bardzo się obawiałam tego okresu. I rzeczywiście, chwilami było ciężko, gdy termometr wskazywał mroźne -20*C, za to śniegu było w moim mieście tyle, co kot napłakał. Posesynjym przełomem był dla mnie przyjazd zaprzyjaźnionych traceurów i traceuses i weekendowy pobyt u mnie. Treningi w wspólnym gronie otworzyły mi oczy na wszelakie możliwości, jakie przynosi z sobą zima, nauczyłam się też cieszyć zwykłymi schodkami czy trzepakiem ^^.

Od tygodnia zaś siedzę w Holandii, odpoczywam od myślenia... studiów, znaczy się, i powoli wracam do dawnej formy. Jest tu po prostu kosmicznie - puszysty śnieg, przyjemnie ciepło, genialne miejscówki blisko domu Cyriela. Krok po kroku, dzień po dniu pokonuję moje małe wewnętrzne bariery, wspinam się po niewidzialnych schodkach, widzę nowe możliwości. Gienialne jest to uczucie! I to miłe zmęczenie i MNIEJmiłe zakwasy :)
Przede mną jeszcze tydzień chill out'u tutaj. Chcę ten czas wykorzystać jak najefektywniej, natrenować się do upadłego i nacieszyć obecnością Cyriela, który naprawdę mnie motywuje do ćwiczeń ;)

A potem powrót do szarej polskiej rzeczywistości (nadal jest tam tak zimno? >.<), moich studiów i do łódzkich miejscówek.