sobota, 12 maja 2012

Wrocław



Już prawie miesiąc mija od mojej kontuzji, a palec nadal dokucza. Na szczęście nie przeszkadza mi to w treningach, bo skupiam się głównie na sile rąk ;)
Zapewne kilka osób czeka na mniej lub bardziej obszerną relację z mojego i Cyriela pobytu w Wrocławiu, i ja sama chciałabym to dokładnie spisać. Nie mam niestety czasu, a i wena coś mnie opuściła. Jednak skrobnę tu cokolwiek z dnia pierwszego, by choć w ten sposób upamiętnić ten wspaniały czas :)


25. kwietnia pojechałam do Wrocławia odebrać Cyriela z lotniska i (oczywiście) potrenować z miejscową ludnością. Już na stacji PKP czekała na mnie Izabella, naprawdę wspaniała traceuse. Podreptałyśmy żwawo do jej mieszkania, by zostawić mój bagaż i wyszłyśmy na trening przy okazji gadając bez ustanku :p
Niestety nie wszystko było mi dane skoczyć, ale bardzo się starałam. Moim pierwszym osiągnięciem tego dnia (równie dużym co bolesnym) był precek do cata na ścianę małego żwirowego podestu, w miejscu gdzie Iza robiła wyśmienite kongi do preca i gdzie zapodziałam arafatkę ^^ Niestety nadal muszę lądować na jedną nogę przez tego palca.

Potem poszłyśmy zdobywać wielką dziurawą kulę - pomnik, ze skutkiem pozytywnym :D I skakałyśmy dalekie precki nad trawą, póki grupka podpitych "młodzieńców" nie zdecydowała się nam przeszkadzać swoją obecnością. Przeniosłyśmy się więc na kolejne miejsce - wrocławski Manhattan!

Według mnie istny raj, wspaniałe psycho-skoki, dużo trasek i co najważniejsze barierki! Jedna miejscówka złożona z samych barierek. Cudo, szczególnie dla mnie. Bo ja się barierek bardzo boję. Balans jeszcze ujdzie, ale żeby jakieś vaulty przez nie robić, to ja dziękuję, postoję. Dlatego też jestem niesamowicie szczęśliwa, że podczas drugiego pobytu we Wrocławiu (8-9 maja) przełamałam się to twohandów i lazy właśnie tam :D

Po MNHT o ile mnie pamięć nie myli wróciłyśmy do domu Izy, wzięłam swoje pakunki i wyruszyłyśmy na podbój tamtejszych dachów <3 Pierwszy w kolejce dach kilka minut od domu Izabelli. Posiedziałyśmy i porobiłyśmy zdjęcia z soczkiem :) Potem tramwajem udałyśmy się po najlepszego gyrosa, jakiego jadłam. Z ciepłymi paczuszkami udałyśmy się na kolejny dach (przed tym próbując jeszcze doskoczyć konga do preca). To jak na razie najwyższy dach, na którym byłam, a widoki zapierały dech w mej traceurskiej piersi. A, i niezła czekała nas niespodzianka w paczuszkach z gyrosami - brak sztućców xD Ale ręką też dało radę i śmiechu było co nie miara.
Po konsumpcji - czas na foto sesję na tle zachodzącego słońca :D




Nawet nie wiadomo kiedy zrobiło się późno, a ja odchodziłam od zmysłów i myślałam tylko o tym, jak dostać się na lotnisko ;)

Był to genialny dzień. Powtórka już w planach! Następnym razem z dokładniejszym opisem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz