czwartek, 18 grudnia 2014

Refresh.


Ktoś wreszcie wyrwał mnie z letargu. Przypomniałam sobie, jak dzięki parkour przetrwałam trudne chwile w moim życiu i zyskałam bezcenne doświadczenie - dlaczego więc teraz miałabym zrobić inaczej? Choć problemy inne, mechanika ich działania taka sama.

Dawno nie miałam takiego niesamowitego boosta energetycznego. Moment, w którym zamiast przeszkód na drodze widzę jedynie otwierające się przede mną możliwości rozwoju.  Powoli zyskuję pewność siebie, której mi tak bardzo brakowało...

Plan działania jest konkretny. Wyznaczony krok po kroku, karteczki zapisane ćwiczeniami przyczepione do ściany.
W planach mam także jeden projekt od dawna siedzący mi w głowie. Zobaczę, czy uda mi się tak go stworzyć jak mi się marzy. 


czwartek, 9 października 2014

Uciekłam.

Od niewygodnych rozmów. Od brania odpowiedzialności. Od myślenia.
Ten rok jest dodatkowo bardzo dla mnie ważny, co wcale nie polepsza mojej sytuacji.

Na szczęście ludziowstręt trochę mi już minął. Po ponad miesiącu samotnych i rzadkich treningów przełamałam znikąd powstałą blokadę. A był to wyjątkowo długi w moim odczuciu okres czasu. Gdzie się podział mój optymizm? Ta dzika ekscytacja? Pozlotowy zapał?
Ja już tak nie chcę.  Wystarczy.

Ostatnio za dużo było rozdmuchiwania spraw nieistotnych, pozerstwa i gubienia wątku.  Wróciłam na dobry tor i nie pozwolę tego zepsuć, nie tym razem.
I dlatego można rzec,  że znowu uciekam, i ja temu nie zaprzeczę! Jednak to inny rodzaj ucieczki. Planowany, kontrolowany,  z określonym celem.  Nie od problemów,  a od rozpraszaczy.
Tak przynajmniej to sobie tłumaczę...

Telefon mam, email działa,  więc w kontakcie nie będzie trudności.
Na facebooku nie polecam szukać przez następny miesiąc,  a kto wie czy nie dłużej.

Wylogowuję się do życia.

środa, 20 sierpnia 2014

MFP '14

Tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Parkour porządnie namieszał mi w głowie. Był jednocześnie i najlepszym, i najgorszym zlotem w Trójmieście na jakim byłam, cały wypełniony przeciwieństwami.

Ale po kolei...


Tym razem nie leciałam na zlot tylko z Cyrielem. Towarzyszyło nam 7 osób - Damian (brat Cyriela), pięciu uczniów z Infinity Freerun oraz zaprzyjaźniony traceur z Hagi. Oprócz Damiana wszyscy niepełnoletni i krótko ćwiczący, więc w sumie razem z Cyrielem czuliśmy się jak wychowawcy kolonijnej grupy.

Wylecieliśmy w poniedziałek z Eindhoven, w Polsce byliśmy w okolicy bodajże 19. W drodze na dworzec główny Holendrzy non stop śmiali się z widoków zza okna, komentując co chwila "ale wieś, wszystko rozkopane, prawie jak w Rosji!". Cóż, przynajmniej my mamy fajne miejscówki w każdym mieście, czego o Holandii nie mogę powiedzieć...
Nocować mieliśmy jedną noc u Vegeta. Oczywiście nie obyło się bez komplikacji, ale w sumie to było coś, czego się podświadomie spodziewaliśmy. Na szczęście dzięki uprzejmości rodziców Vegeta wcisnęliśmy się do pięcioosobowego pokoju i tę noc przekoczowaliśmy.



Dzień 1


Wtorek był pierwszym dniem zlotu. Najszybciej jak się dało opuściliśmy hotelik i udaliśmy się do hostelu "Przy Targu Rybnym", który okazał się być ulokowany w świetnym miejscu. Gdy każdy z nas opłacił co trzeba, przebraliśmy się i poszliśmy na trening rozpoznawczy po okolicy. Większość zlotowiczów kierowała się w stronę pobliskiego 'pk parku', my jednak zatrzymaliśmy się tuż przy hostelu, bo holendrzy jak głodne dzieci rzuciły się w stronę betonowych murków i ścianek (: Ja przysiadłam sobie na murku i w spokoju zjadłam śniadanie, obserwując co wyczynia 'moja' grupa. W sumie od początku obserwacji wiedziałam już, że dwóch uczniów Cyriela z Utrechtu trzeba będzie dokładnie pilnować, bo wręcz emanowało od nich brawurą i jamakaszerką. Wiem, że trenują od około 4 miesięcy, ale to nie usprawiedliwia braku wyobraźni i skakania na typową "pałę". Na szczęście później tego dnia reszta Holendrów sama zwróciła na to uwagę, wybijając Arminowi i Venu niektóre skoki z głowy.

Po szybkiej rozgrzewce dołączyłam do grupy, gdyż miejscówka była naprawdę zacna i nikomu nie śpieszyło się na pk park. Po kilku próbach udało mi się przełamać do prawdziwego palmspina, z którym walczę od ponad 1,5 roku, co dało mi dużo energii (: Dopiero zaczęłam się rozkręcać, ale wszyscy zadecydowali dołączyć do reszty zlotowiczów, więc wyruszyłam z nimi.

Parkour park okazał się być małą konstrukcją z barierek ustawioną na piaszczystym podłożu. Szczerze mówiąc podchodziło mi to jedynie jako miejsce do street workoutu, choć jakieś pojedyncze vaulty także dało się wykonać. Niestety piach był bardzo niebezpieczny, zamiast się wybić w górę noga wkopywała się pod dziwnym kątem, a dziury w kalenji zapewniały świeże dostawy kamyków po każdym skoku :3
Na granicy trawy i piasku ustawione były dwie betonowe płyty, świetne jako wybicie się do salta. Oczywiście od momentu ujrzenia ich zaczęłam intensywnie myśleć o sideflipie, walcząc ze strachem. Najbardziej irytujące uczucie to chęć zrobienia czegoś i jednoczesny strach na granicy paniki "a co jak się nie uda" >.< Krążyłam niczym stacja kosmiczna wokół tych płyt, podchodziłam bliżej i bliżej, stawałam na płycie... by odejść zniesmaczona i zdenerwowana. Ale dużo osób ciągle mówiło mi "zrobisz, no dawaj, piasek miękki więc nic się nie stanie w razie rozmyślenia się w locie". Wciąż niepewna zrobiłam próbny upadek, i rzeczywiście - nie bolało. Bardzo mnie to zachęciło do właściwego skoku, ustawiłam się w kolejce, nabiegłam, wybiłam... i nie zrupowałam, upadając z plaskiem na prawy pośladek i rękę xD Ale jak zostało mi powiedziane, nic nie odczułam. Blokada w głowie zniknęła! Szybko wróciłam do kolejki, i następny skok był już śliczny, z eleganckim lądowaniem na proste nogi, okraszony nawet oklaskami.


Potem robiłam te sidefipy jak szalona, aż do momentu gdy Holendrzy zdecydowali się pójść z Polakami do Biedronki. Po nie tak szybkich zakupach powróciliśmy do hostelu, choć ja i Joy oddzieliliśmy się od grupy i zahaczyliśmy o indie shop Lokaah, gdzie kupiłam wspaniały plecak (nie byłabym sobą gdybym o tym nie wspomniała >D )

Chwila odpoczynku w hostelu i znów wyprawa na pk park, gdzie odbyło się oficjalne rozpoczęcie zlotu.



Jak widać na zdjęciu, w tle gromadziły się ładne deszczowe chmurki. Mimo tego prawie wszyscy zlotowicze chcieli jechać na trening na Zaspę, co mi się niezbyt widziało. Holendrzy mówili, że będzie fajnie. Ja mówiłam, że będzie padało.
Okazało się, że i oni, i ja mieliśmy rację.
Ściana deszczu złapała nas na przystanku na Zaspie. Wszyscy wybiegliśmy z tramwaju pod most (jak dobrze, że tam był most!) i zgrupowaliśmy się niczym pingwiny. Po około pięciu minutach deszcz ustał, ale wszystko zmokło, do ostatniego kamyka. Nie widziało mi się skakać wielkich rzeczy w deszczu, zazwyczaj kończyło się to niebezpiecznie, a głupio tak robić siłówkę pierwszego dnia zlotu. Zdecydowałam się więc po prostu podążać za tłumem i korzystać z miłej atmosfery.
Ku mojej uciesze wyszło słońce i wszystko zaczęło szybko schnąć, dlatego zaczęłam robić lekkie traski pomiędzy murkami. Po jakiejś godzinie już nie przejmowałam się kałużami i razem z Holendrami eksplorowałam okolicę. W pewnym momencie zamiast skakać objadałam się mirabelkami wraz z innymi traceurkami, no ale drzewko tak zachęcało do konsumpcji dojrzałych owoców...
Teraz pomyślałam, że temat 'ja kontra deszcz' jest na tyle obszerny i zawiły, że warto poświęcić ku temu oddzielny wpis. Może wkrótce :)

Totalnie zgubiłam się w czasie i nie wiem, ile godzin tam spędziliśmy. Może 3? W każdym razie gdy każdy się wyskakał zmieniliśmy lokalizację. Miejscówka niczym skalniak, murki prostopadło równoległe ze schodkami tu i tam, a pomiędzy drzewka i krzaki. Gdybym miała to miejsce blisko, spędzałabym tam dużo czasu...
Oczywiście nie obyło się bez straszenia mnie ślimakami >.>

Wracaliśmy do hostelu gdy słońce już zachodziło. Wszyscy w jednym kawałku i niesamowicie głodni :P



Dzień 2



Na środę zaplanowany był wypad do Gdyni. Zbiórka bodajże o 9, wszyscy wyruszyli, a Holendrzy jeszcze w piżamach. Już wiedziałam, że ich ekstremalnie wolne ogarnianie się będzie jednym z głównych problemów :/
Nie zdążyliśmy na SKMkę którą jechała reszta zlotu, więc musiałam robić za przewodnika, korzystając z telefonicznych instrukcji Borówa. Chwilę po wyjściu z SKM w Gdyni okazało się, że Venu zostawił na siedzeniu swój portfel, a w nim dowód i dużą ilość pieniędzy... Po prostu wyśmienicie.
Na szczęście spotkany tam Milka pomógł w dalszej podróży. Niedaleko Zamku wstąpiliśmy do Biedronki, gdzie były papaje i smocze owoce *_* oczywiście zakupiłam dla spróbowania.


 Nie obyło się bez arbuza, to mój ulubiony owoc dostępny w czasie wakacji :D

Słońce prażyło ale nie było to przeszkodą. Większy problem sprawiał mój łokieć, który zaczął boleć od rana (troszkę opóźniony ten ból, biorąc pod uwagę, że krzywdę zrobiłam sobie dzień wcześniej, upadając na tę rękę przez brak zgrupowania w salcie...). Mimo to skakałam sobie, po prostu dużo bardziej uważając. Próbowałam budować jakieś traski w dół Zamku, ale niestety co chwila podbiegali do mnie Holendrzy, próbując to samo co ja, i koniec końców musiałam znaleźć sobie inne miejsce wolne od nadmiaru ludzi - gdzie po chwili znów pojawiali się Holendrzy, i tak w kółko. Ciężko jest zachować spokój w sytuacji, gdy bierzesz ostatni wdech i ruszasz do biegu, i w tym właśnie momencie ktoś siada ci idealnie na trasie >.< Taki minus zlotów niestety.
W pewnym momencie dołączyłam się do grupki, która robiła fajną traskę w górę Zamku. Pełna zwątpienia, czy w ogóle uda mi się zrobić konga nad ławeczką, ale do odważnych świat należy, prawda?
I udało mi się! Co więcej, po kilku próbach byłam w stanie płynnie skoczyć konga do kong-preca. Bez zbędnego dreptania, czysta energia. I znów oklaski...

Potem zagadałam do dziewczyn z Warszawy, ale nie trwało to długo bo ekipa wyruszyła na kolejną miejscówkę i ja podążyłam za nimi.
Co śmieszne, na scenie największą atrakcją okazał się plac zabaw dla dzieci. Był naprawdę świetny, i ja nawet znalazłam dla siebie rurkę, bo strasznie się stęskniłam za pole dance. Właśnie dla takich okazji pod dresami noszę krótkie bawełniane spodenki :3
Kolejna atrakcja - plaża. W sumie pierwsze, co zrobiłam, to poszłam na miejscówkę przy WC, gdzie jest super kong do preca, barierki i fajne betonowe murki. Wraz z Magdą, Heather i Moniką skakałyśmy głównie kongi, dashe i reversy. Bardzo fajna atmosfera, ciekawa rozmowa z Moniką, świetna inspiracja do ćwiczenia nowego połączenia vaultów zdobyta dzięki Magdzie. Dużo dobrego (:
Następne, co pamiętam, to bieg nad brzeg morza z dziewczynami. Wszystkie weszłyśmy do wody, ale tylko ja i Magda zdecydowałyśmy się zanurzyć całkowicie. Woda była bardzo przyjemna, rozmowa z Magdą także. Tak się cieszę, że mogłam ją i Heather poznać!
Gdy się napływałyśmy i osuszyłyśmy wszyscy ruszyli w stronę street workout parku przy następnym zejściu na plażę. Po drodze zatrzymaliśmy się przy dwóch dziewczynach grających na wiolonczeli i skrzypcach, gdzie traceurzy zaczęli tańczyć i robić salta w rytm muzyki :D Nieopodal sw parku Holendrzy odkryli podziemne przejście łączące się ze studzienkami kanalizacyjnymi, przez co w sumie może 10minutowy spacer przedłużył się do pół godziny. Ale wreszcie dotarliśmy do celu.
Czas upłynął mi i Magdzie na robieniu handspringów. Ciężko było, bo brakowało zwykłego wąskiego pionowego drążka, ale uparłyśmy się. W takich momentach żałuję, że nie umiem jeszcze robić handspringa z dead liftu :( Jednak jestem coraz bliżej.
Była tam także grupka Szwedów, zajadająca miód i orzeszki. Już zmęczona dosiadłam się do nich i odbyłam bardzo ciekawą rozmowę o energii, naturze, kamieniach i tym podobnych.

Wszyscy Holendrzy głodni jak wilki, dlatego zebraliśmy się z plaży i poszliśmy na kolację do baru mlecznego. Wszystkim bardzo smakowało, szczególnie pierogi i makaron z sosem grzybowym.
Na stacji SKM Joy kupił sobie kawę z automatu, która była taka dobra, że przez prawie całą godzinę oczekiwania na pociąg powtarzał "kawa, dobra kawa, kawa za darmo" oraz "kawa kapelusz". Hasło zlotu :D


Na szczęście wszyscy wymęczeni niesamowicie, więc zasnęli od razu. Ja także. Ponoć chrapałam :P



Dzień 3

Czwartek aż do wieczora zdawał się być ekstremalnie leniwym dla mnie dniem. Cała zakwaszona z trudem zebrałam zaspanych Holendrów i zaprowadziłam ich do hali na Gdańskim AWFie na próbę do finałowej gali. Od początku mówiłam, że nie występuję, szczerze wolałam trochę dłużej pospać, pochodzić po Targu św. Dominika i dojechać do nich po południu, ale wszyscy chcieli bym z nimi pojechała i skakała. Spakowałam więc zestaw do szkicowania by mi się nie nudziło (trenować na hali mogli ponoć tylko osoby biorące udział w gali).
Co śmieszne, czas próby wynosił nie godzinę jak myśleliśmy, a 30 minut. Naprawdę życzę powodzenia w układaniu czegokolwiek w 30 minut. Wyśmienity pomysł, wznoszę toast.
Rysując sobie kątem oka obserwowałam jak przebiega układanie pokazu. Łapało mnie przerażenie gdy widziałam jak niektórzy planowali zrobić skoki, których nigdy przedtem nie robili, a jedynie przed chwilą podpatrzyli u innych traceurów. Jamakaszerskiej brawury ciąg dalszy. Ogólnie wszystko jest dla ludzi, ale proszę nie stwarzać ryzyka efektownych faceplantów, gdy jest się pod moją opieką >D
Po próbie rozłożyliśmy się z plecakami przed halą, w miejscu gdzie już był rozstawiany podnośnik i poducha do skakania. Dochodziło coraz więcej ludzi więc zdecydowaliśmy się zostać do czasu skoków. Ja na przemian rozmawiałam, rysowałam, leżałam plackiem na trawie, czas mijał bardzo leniwie. Było dość ciepło, mięśnie odmawiały współpracy. Zdawało się, że największym wysiłkiem była wyprawa do pobliskiego marketu. Na poduszkę nie skakałam, nie żałuję. Nie czułam potrzeby.
Słońce zaczęło zachodzić, Holendrzy się naskakali i chcieli wracać do hostelu, co było mi na rękę. Poprosiłam tylko o chwilę czasu na spacer do toalety.
I tak spacerując przez halę podeszłam do znajomych z pytaniem, co tu się dzieje. Odpowiedź - luźny trening, chcesz to dołącz. W sumie czemu nie, może jak się lekko rozruszam to następnego dnia będę już zdolna do większych skoków. I dołączyłam się, z misją "od zera do webstera". Zaczęło się marnie, bo lądowaniem na tyłek, ciągle kładłam ręce na materac przy wybiciu hamując rotację, katastrofa. Co miłe, mnóstwo osób śpieszyło z dobrymi radami, czasami sprzecznymi ze sobą, ale hej - na każdego działa co innego, trzeba wypróbować każdą drogę i znaleźć własną.
Najbardziej dziękuję za rady Konradowi, który siedział z boku i konsekwentnie powtarzał to samo. Zaczęłam słuchać, to zaczęło wychodzić. Sztuka dobrej blokady ;)

Holendrzy także odkryli, że można swobodnie trenować na hali, więc plan o powrocie stał się nieaktualny. Ja nie robiłam w sumie nic innego niż webstery. Całkiem nie mam pojęcia ile czasu minęło, kilka godzin na pewno, ale pod koniec robiłam prawdziwe webstery z nabiegu. A po niektórych skokach kolejne oklaski.
Gdy nogi odmawiały mi posłuszeństwa przy wybiciu do webstera, przeniosłam się na średniej wielkości gąbkową kostkę, na której robiłam palmspiny, wariacje tego vaulta oraz kombinacje z innymi vaultami. Dołączyli do mnie Rafael, Eddy i Jelly, wszyscy zmęczeni, więc razem na tej kostce sobie pajacowaliśmy. Wkręciło mi się bardzo dobre tempo i ze smutkiem opuszczałam halę, no ale jak trzeba to trzeba. Jeszcze się naskaczę.
Zmęczeni, spoceni, szczęśliwi : D



Dzień 4

Piątek od początku do końca nastawiony był w moim odczuciu na finałową galę. Plan dnia mówi sam za siebie: od rana próby, jeśli bierze się udział w gali, potem gala, potem można rozejść się do domów xD Jeśli nie bierze się udziału w pokazie, trzeba sobie samemu wypełnić jakoś czas. A jeśli nie chce się nawet oglądać pokazu - cały dzień wolny! Niby fajnie, ale nie po to płacę za ZLOT...

Mój wewnętrzny zwierz (leniwiec) wygrał poranną walkę sumienia i zdecydowałam się nie iść na próbę z chłopakami. Zamiast siedzieć na sali, przespacerowałam się do najbliższego sklepu plastycznego, zahaczając o różne ciekawe stragany na targu dominikańskim :3 Dołączyłam do Holendrów na hali dokładnie w momencie, gdy skończyli swoją 30-minutową próbę i wszyscy wybraliśmy się do Decathlonu. Po zakupach rozdzieliliśmy się na dwie grupy i część z nas wróciła do bursy, a część została koło Decathlonu i trenowała. Ja wróciłam by odłożyć zakupy do hostelowej lodówki. Razem z Damianem przeszłam się także do indie shopu gdzie kupiliśmy wspaniałe ogromne alladyny, ja fioletowe a Damian niebieskie.

W sumie do gali finałowej nic specjalnego się nie działo. W hali zaczęli zbierać się ludzie, ja usiadłam sobie na przeciwko sceny razem ze znajomymi. Wszyscy uzbrojeni w dobre kamery, aparaty i inne cuda.

Wszystko przebiegło dobrze, obyło się bez większych wypadków. Dla mnie nie było to nic specjalnego, poza tym co można pokazać mając łącznie godzinę czasu na przygotowanie się + jedna próba generalna...
Rozśmieszyła mnie reakcja Holendrów gdy dowiedzieli się, że to nie był jedynie pokaz, a konkurs i wybierano 'najlepszą' grupę. Eddy i Rafael wręcz się zapowietrzyli wymieniając spostrzeżenia, Joy natomiast złapał depresyjną zawiechę.

"Duch parkour całkiem umarł, od kiedy ludzie zaczęli szukać w tym zysków"
"Patrz Anna, nie zajęliśmy żadnego miejsca, ale mamy medale! Czuję się jakbym dostał w policzek"
"Takie hej, macie tu medale pocieszenia, nie popłaczcie się przypadkiem"
"Czuję, że zmarnowałem cały dzień na nic. A mogliśmy zwiedzać świetne gdańskie spoty"



I dlatego właśnie nie chciałam brać udziału w tym przedsięwzięciu :>
Gala dobiegła końca, słońce zaszło, księżyc pięknie oświetlał niebo. Dzień czwarty był dla mnie nietreningowy.


Dzień 5

Z nienacka ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. Tak wielkie, że nie dałam rady zwlec się z łóżka o tej samej godzinie co Holendrzy i pojechać na halę AWFiS na trening. Wystarczyła jednak dodatkowa godzina snu i jakoś udało mi się oderwać od mięciutkich poduszek. Niestety Arminowi i Joy'owi, którzy zostali ze mną, nie szło tak gładko. Do wszystkiego zbierali się z żółwim tempem, tu żel na włosy, tu zmiana spodni dresowych bo nie pasują do koszulki itp, dwie księżniczki... ;p
Na hali byliśmy prawdopodobnie około 13, co dawało 2 godziny treningu. Od początku szło mi bardzo dobrze, uwielbiam dni gdy od pierwszego skoku czuję zastrzyk energii, a uśmiech sam pojawia się na twarzy. Ponownie kombinowałam z różnymi combami spinów na gąbkowej kostce, nowe elementy przychodziły z łatwością. Stwierdziłam także gwałtowny przyrost flow, ale możliwe że to przez te nowe alladyny :3
To były najszybsze dwie godziny tego zlotu. I niesamowicie żałowałam, że nie zebrałam się z pierwszą grupą rano. No ale stało się, trudno. Tylko tych gąbkowych kostek żal, zaadoptowałabym takie z chęcią.

Co było potem?
Plaża była : D

Oczywiście wskoczyłam do morza, bo woda była taka przyjemna, i fale takie wielkie! Chłopcy wykopali sobie z piasku oponę z zabetonowanym środkiem i salcili zacnie, ktoś kogoś zakopywał w piasku, ogólnie dużo śmiechu.

Pod wieczór miła atmosfera została zepsuta przez kilka dziwnych wydarzeń, co skutkowało długim uspokajającym spacerem z Cyrielem po okolicy. Pod koniec wylądowaliśmy w bardzo przyjemnej restauracji. Niebo oczyszczone z chmur. Warte zanotowania: tamtejsze pierogi z wiśniami były wyborne <3

Gdy wróciliśmy do hostelu wiele osób wybierało się na 'imprezę integracyjną' gdzieś do kręgielni. Ja nie byłam zainteresowana podróżowaniem tramwajami dla kilku darmowych piw i nie wiadomo jakich innych atrakcji, wolałam się porządnie wyspać (to ten wewnętrzny zwierz, tak tak).







I w sumie tak zakończył się Międzynarodowy Festiwal Parkour. W niedzielę rano musieliśmy wymeldować się dość sprawnie z pokoju i przenieść do hoteliku na ul.Niwki. Na szczęście tym razem udało się nam znaleźć łóżko dla każdego, za co wieeelki ukłon w stronę rodziców Vegeta za pomoc w przetrwaniu gdzieś tej nocy.
Resztę dnia spędziłam z chłopakami na targu dominikańskim. Leniwie, bez pośpiechu.
Wieczorem okazało się, że w hoteliku byli także traceurzy z Czech, którzy robili wieczorem grilla. Skorzystaliśmy z ich zaproszenia, Holendrzy mieli wielką z tego radość, ja miałam smaczne steki *__*


W poniedziałek lot do Holandii, i zabójcza klimatyzacja zrobiła swoje. Diabelska angina, ponad tydzień minął a ja nadal w kawałeczkach ;_; i szalik moim przyjacielem.



______________________________________


Po tym dość dokładnym reporcie z przebiegu zlotu, garść moich głębszych przemyśleń.

Co do pojawiających się w tekście oklasków - za każdym razem czułam się bardzo miło, ale także dziwnie. Miło z oczywistego powodu: najwyraźniej spodobał się traceurom mój skok/salto, w ten sposób wyrażają swoją aprobatę. Mimo to miałam ciągle uczucie, że to powinno być normalne, w końcu trenuję nie od dziś, i efekty to właśnie ten sideflip, traska z kongiem do preca, webster... może mam trochę za twarde do tego podejście i zbyt bardzo chcę się równać w jakości skakania z traceurami, i to przez to nagminnie porównuję wszystko. "jemu nie biliście brawo jak ogarnął webstera, a musiał przejść dokładnie taką samą drogę co ja" i tak dalej. Ale prawdopodobnie szukam dziury w całym, zamiast przyjąć na klatę iż zabłysnęłam na zlocie kilka razy. Po prostu pierwszy raz zdarzyło mi się być oklaskanym i nie wiem co o tym myśleć. Jakby nie było, dziękuję za uznanie! <3


Bardzo lubię powracać do Gdańska w wakacje, stało się to swojego rodzaju tradycją. Co rok jestem w stanie sprawdzić, jakich postępów dokonałam w ciągu minionych 12 miesięcy, ile więcej jestem w stanie zobaczyć oraz może czego już nie jestem w stanie skoczyć (co także się zdarza).
W porównaniu z poprzednimi latami, teraz widzę u siebie największy progres. Czuję, jakby coś się we mnie kumulowało od dawna, by nagle wybuchnąć, rozrywając kilka blokad na raz na strzępy. Niedawno nastąpił właśnie taki wybuch, czego efekty czuję w każdym ruchu. Największa zmiana to fakt, iż czuję się o wiele bardziej komfortowo skacząc. Nawet przy nowych elementach to uczucie nie znika, dzięki czemu szybciej przełamuję się i szybciej uczę.

Dodatkowo widzę coraz więcej. I zamiast dosłownie biegać z punktu A do punktu B, chcę też przystawać w jednym miejscu i eksplorować barierkę/murek/drzewo/inną przeszkodę do granic mojej wyobraźni. To nowe uczucie.


Niestety jeśli chodzi o zlot sam w sobie, to z roku na rok jego jakość słabła, by teraz bardzo mnie zniesmaczyć. Bardzo lubię Trójmiasto, tamtejszych ludzi i miejscówki, ale w przyszłym roku zamiast na MFP kieruję się z Cyrielem do Hiszpanii. Mam jednak nadzieję, że KS Movement weźmie pod uwagę komentarze traceurów, jakie się pojawiają odnośnie MFP i coś zmienią w jego organizacji.
Dodatkowym minusem było wspomniane na samym początku opiekowanie się holenderską młodzieżą. To wielka odpowiedzialność, i po tygodniu każdemu osłabłyby nerwy.
Możliwe, że ponownie pojadę z Cyrielem do Gdańska w 2016 roku, ale - jak to z planami bywa - wszystko może się zmienić. Na razie jednak czas na przerwę. Mam nadzieję, że OZP odbędzie się w przyszłym roku, trzeba będzie zaatakować Wrocław dla odmiany!


Ale nie można zapominać, że zlot tworzą także sami uczestnicy. Dziękuję bardzo wszystkim wspaniałym osobom, z którymi dane mi było skakać po Trójmieście przez ten świetny tydzień (: Niech moc będzie z wami!

niedziela, 3 sierpnia 2014

Jak co roku.

Były warsztaty dla dziewczyn ADD w Poznaniu, był 4TLOM, a mi nadal nie zbiera się na jakikolwiek raport z tych wydarzeń. Wena była przed, dużo weny, następnie był czas zlotu... i po powrocie nie czułam się na siłach cokolwiek spisywać. Nie czułam już takiej potrzeby. Grunt, że wspomnienia są we mnie... Z drugiej strony zawsze relacjonowałam takie wydarzenia i czuję pewien dyskomfort przez to. Co robić jak żyć panie premierze...

Jutro lecę na MFP do Gdańska, wraz z Cyrielem, jego bratem i sześcioma młodszymi traceurami. Jestem bardzo ciekawa, jak to wszystko się potoczy. Kamera nowa jest, więc na pewno będzie dużo zdjęć. Planuję także dużo nagrywać, więc możliwe że po zlocie wyjdzie ode mnie jakiś nowy filmik. Ale to tylko plany.


Czas się spakować, i może wieczorem na trening się przejść.
Jutro podróż! Tęsknię za polskim chlebem.

niedziela, 1 czerwca 2014

Czerwcu, nadchodzę!


I w końcu nastał upragniony i wyczekiwany miesiąc. Będzie bardzo pracowity i obfity w parkourowe podróże, czego nie planowałam - ale zabawa robi się po prostu sama ;)


W najbliższy weekend, czyli 6 i 7 czerwca, jadę do Poznania na warsztaty Art Du Deplacement. Mnóstwo treningu siłowego, dużo techniki i na pewno dużo wygłupiania się z dziewczynami :DUwielbiam Poznań i tamtejsze miejscówki.

Kolejny wyjazd będzie największą w moim odczuciu imprezą parkour, na jakiej się zjawię, mianowicie 4 The Love Of Movement i Pro-Jam w Holandii. Bilety lotnicze zakupiłam już kilka godzin po poznaniu dokładnej daty 4TLOM (co z tego, że sesja trwa wtedy w najlepsze...), a że samoloty nie kursują codziennie, to zostanę troszkę dłużej. Dodatkowo nie będę zwykłym uczestnikiem tych zlotów, ale więcej napiszę po nich, bo cały długi wpis z tego się stworzy.

Oczywiście wszystko przeplatane egzaminami, żeby nie było za kolorowo ;P na szczęście większość z nich mam przed wylotem na 4TLOM, a ostatni dzień po przylocie do kraju.

Także od 26 czerwca znów jestem w Polsce, i możliwe że odwiedzi mnie wtedy Iza z Soczkiem, przynajmniej bardzo na to liczę.

Następnie pod koniec czerwca pakuję tyle, ile mi się zmieści do plecaka, i jadę stopem na 5 dni do Stuttgartu w odwiedziny do Jules z FREEQUENCE. Tęsknię za Julią i tym wspaniałym miastem, i już cieszę się na myśl o dokładnej parkourowej eksploracji tamtych okolic!

A stamtąd autostopem do Nieuwegein :> i będę siedzieć w Holandii aż do Międzynarodowego Festiwalu Parkour, na który pojadę razem z Lubym.


Tak pokrótce wyglądają moje czerwcowe plany. Dodatkowo na zwykłych treningach na mieście kawałek po kawałku nagrywam materiał z Simem na mój pierwszy sampler, który ukaże się najprawdopodobniej pod koniec września - bez pośpiechu i spiny, bo zależy mi na jakości.



Teraz czas wrócić do notatek z gramatyki i kanji, bo testy same się nie napiszą :<

piątek, 9 maja 2014

Random#2


 Warsztaty parkour w ramach Urban Tribes się nie udały przez pogodę, ale dzień spędziłam i tak wspaniale, trenując z Asią u Iwi na rurce i u mnie w pokoju.








Na ostatniej Tęczy dostałam niesamowitego energetycznego kopa. Webstery bokiem na materac bez zbędnej kontemplacji otoczenia przez wiele minut, powrót do backflipów, ładne dashe i reversy. W sumie jeszcze troszkę i ładnego muscle upa też zrobię. Następnym razem zbuduję sobie materacowo skrzyniowe królestwo tylko dla mnie i będę salcić cały czas, ha! Mam też miejsce upatrzone do websterów na dworze, niedaleko Doylandii. Trzeba będzie tam niedługo zawitać.



Niedzielne treningi powoli się rozkręcają. Wciąż eksperymentuję z ich formą, i za każdym prawie razem są nowe osoby więc ciężko jakiś konkretny plan wdrożyć, ale wszystko jest na dobrym torze.Następny niedzielny trening będzie trochę inny niż zazwyczaj, ale mam nadzieję, że się spodoba dziewczynom.




Ostatnio znów zmienia mi się wizja parkour. To chyba jest normalne.  To jak lepienie figurki z modeliny, tyle że co chwilę pojawia się jakiś element to zmodyfikowania, i w sumie nigdy nie udaje się na stałe wypiec tego tworu...



Niedługo pierwsze nagrywki do mojego samplera. Muzyka już ponad rok temu wybrana, do dziś zdania nie zmieniłam. Jakość filmu gwarantuje kolega, mistrz kamery. Więc teraz reszta zależy jedynie ode mnie... Ale będzie dobrze. Poczułam moc ostatnio, więc nie będę marudzić.



Niedługo bardzo przeze mnie wyczekiwane warsztaty ADD w Poznaniu dla dziewczyn! Jestem ciekawa, ile nas będzie. Ja już sobie ustawiłam grafik w taki sposób, by być na 100%. Szykuje się kolejny wspaniały weekend w Poznaniu ;)




I w sumie informacja, która wygrała ten tydzień - Cyriel załatwił mi darmowy nocleg na 4TLOM, co więcej - będę częścią pewnego zespołu, ale o tym jeszcze ciichutko *__*



poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Górka.

 Mały report z nowych regularnych treningów, jakie wprowadziłam do swojego programu.

Piątek 11 kwietnia, wtedy właśnie odbył się pierwszy trening z serii siłowo-kondycyjnych. Choć miało być więcej ludzi, przybył tylko CodiX, także by było fajniej zrobiliśmy sobie przedtreningową wycieczkę rowerową w okolicach ul. Wycieczkowej.

Pierwsza siłówka na górce w parku Ocalałych:

Bilans:
3 wbiegnięcia sprintem
3 wejścia catwalkiem przodem
3 wbiegnięcia tyłem
1 wejście catwalkiem tyłem

40 pompek - 2 robione po wbiegnięciu, 1 na dole górki, po ostatnim wbiegnięciu 10 pompek.
Czas trwania - 1h30min




 W miniony piątek, czyli 18 kwietnia, do parku Ocalałych na trening poszedł ze mną Maniek. Po siłówce pojechaliśmy do sąsiedniego parku, gdzie wspięliśmy się na bardzo fajną altanę.

Druga siłówka na górce:

Bilans:
3 wbiegnięcia sprintem
3 wejścia catwalkiem przodem
3 wbiegnięcia tyłem
1 wejście catwalkiem tyłem

61 pompek - 3 robione po wbiegnięciu, 2 na dole górki, po ostatnim wbiegnięciu 11 pompek.
Czas trwania - równo 1h

Choć zestaw ćwiczeń był ten sam, zwiększyłam liczbę pompek oraz wykonałam wszystko w krótszym czasie. Jeśli na następnym treningu znów skrócę czas wykonywania ćwiczeń, to dołożę jeszcze jedno wejście catwalkiem tyłem (już mnie boli ta myśl, ale siła sama się nie zrobi).



Gdy zrobi się na tyle ciepło, że i noce będą przyjemne, mam zamiar jeździć na działkę na weekendy i tam robić treningowe maratony. Myślę, że pierwszy raz pojadę już 15 maja.
Poza tym brak internetu dobrze mi zrobi. Taki detoks.




czwartek, 3 kwietnia 2014

Go hard or go home.

Trening siłowy jest ważny.
O tym się ciągle mówi, każdy o tym wie, oczywista oczywistość...




Pierwszy raz dotarło to do moich uszu. Potem trafiło do głowy. Teraz trafiło do serca.
Gdy wracam myślami do początku moich treningów, dokładnie przypominam sobie naukę każdej z technik. Brak siły dosłownie paraliżujący mój proges powodował, że często ćwiczyłam siłę w domu. 'Suche' ćwiczenia takie jak pompki, brzuszki, przysiady. Próbowałam wszystkiego po kolei, robiłam większe i mniejsze przerwy, ale moc wyjątkowo przychodziła z łatwością. Od zera do 10 pompek w miesiąc i tak dalej.

Powoli nabywałam pewności w skokach, a po roku wyrobiłam sobie jako taką koordynację ruchową i trenować chciałam wyłącznie technicznie. Mój tok myślenia zdawał się być bardzo logiczny - ćwicząc intensywnie powiedzmy kongi, wyuczę się ruchu i wzmocnię mięśnie odpowiadające za skakanie kongów, a więc upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu! Wesoła wcieliłam plan w życie, skacząc na dworze kiedy tylko mogłam. W domu bardzo sporadycznie kilka pompek i brzuszków.
To był moment mojego pierwszego regresu. Treningi były krótkie, bo ciało nadal nie było odpowiednio przygotowane na długi intensywny wysiłek. Winę za spowolniony rozwój zrzucałam na słabą psychikę i strach, i choć znajomi ciągle gadali "Yumi, rób siłkę!", to ja i tak robiłam swoje. Słyszałam ich i "wiedziałam" o tym... i to by było na tyle.

A potem miałam kontuzję. Wybity duży palec prawej stopy. Unieruchomiona w domu dostawałam szału, nie mogąc wyjść na dwór. Z nudów ciągle robiłam dawne domowe zestawy ćwiczeń, na początku przerażona faktem, że mam gorsze wyniki niż na początku. Najwyraźniej sam techniczny trening nie dodał mi siły (tak jakby nikt mnie przed tym nie ostrzegał... ._.). Gdy mogłam już jakoś się poruszać, wybrałam się na Mnht i z łatwością zrobiłam rzeczy, które były poza moim zasięgiem przed kontuzją. I zrobiłam je mimo ciśnięcia samej siły w domu, bez ani jednego treningu technicznego na dworze. To był chyba moment, w którym wartość siłówek dotarła do mnie tak bardziej. Przyjęłam do świadomości, zaakceptowałam i powoli zaczęłam dodawać do grafiku ćwiczeń.

Minęły dwa lata, a ja eksperymentowałam jak tylko mogłam. Plany tygodniowe, miesięczne, treningi stałe, spontaniczne, ćwiczenie jednej rzeczy cały trening bądź totalnie wszystko po trochu... pojawił się problem z kostką, potem kontuzja łokcia. Mimo to ciągle do przodu, umiarkowany progres.
W ostatnich miesiącach nawet trochę przyspieszyłam. W sumie po tylu eksperymentach to było pewne, że kiedyś odkryję co się lepiej u mnie sprawdza, a co nie. Mentalnie także się rozwinęłam - łatwiej jest mi się przełamać do nowego skoku, mniej prób potrzebuję, szybciej się wyciszam. Dzięki temu wreszcie wyszłam z saltami na płaski teren.
Podsumowując: bez fajerwerków, ale miesiąc po miesiącu coraz szybciej, coraz lepiej. Nawet zaczynałam być zadowolona z najświeższych osiągnięć.



I tak było aż do minionej niedzieli, czyli ostatniego dnia Hello Spring 2014. Na zlocie nocowałam u Asi i Yohanna, który w pewnym sensie pochodzi od samych Yamakasi. Korzeń parkour, 3runu, całej sztuki przemieszczania się. W nocy z soboty na niedzielę, po powrocie po północy z sali AWF do ich mieszkania, usiedliśmy wszyscy pod kołdrami i rozmowa o początkach treningów Yohanna wypłynęła sama.
Ku mojemu zdziwieniu i wbrew moim wyobrażeniom, prawie wszystko opierało się na siłówkach, pracy zespołowej i jeszcze raz siłówkach. Takich prawdziwych, "morderczych".
I to nie tak, że dokonała ta informacja we mnie jakiegoś odkrycia, przełomu. Przecież prawie każdy napotkany traceur na prawie każdym etapie rozwoju w pk mówił mi, że siłówki to nieodłączna część treningu. I to nie tak, że nie słuchałam, przecież od około 2 lat w miarę regularnie ćwiczenia siłowe robiłam.

Po ponad 3 latach treningu dotarło do mnie, jak bardzo się obijałam, ile czasu straciłam na błądzenie we mgle, mimo oświetlonej prostej ścieżki chodziłam po krzakach szukając szczęścia >.<
Ale lepiej się ogarnąć późno, niż wcale.


Tym razem chcę, by efekty były widoczne w rzeczywistości, a nie w tym co piszę tu na blogu. Postawiłam sobie wysoką poprzeczkę, ale skoro mam odwagę uczyć innych, to powinnam być wymagająca i dla samej siebie.


________________________


Byłam już dziś na treningu na Mnht. Przez prawie cały czas robiłam wall runy na ok. 2,5m ścianę, poprawiałam wybicie i nabieg, a pod koniec zrobiłam kilka kongów do cata z 2-krokowego nabiegu. Jutro kolejny trening w terenie z Asią,
_________________________

Za radą znajomego założyłam sobie zeszyt treningowy, w którym będę skrótowo pisać o odbytych treningach, co wykonałam w jakiej ilości, co sprawiało mi trudność a co okazało się być łatwiejsze niż ostatnio.



Ciężko będzie mi wejść w rytm bardzo częstych treningów siłowych. Mój max to 4 treningi tygodniowo, z czego średnio 1 to akro na Tęczy a 2 to technika. Moim celem są treningi w rozstawieniu: 3 siłówki, 2 techniczne i czasami 1 akro, czyli 5/6 dni tygodniowo. Wiadomo, czasami będę odpoczywać 2-3 dni w zależności od stanu ciała. Ale na Hello Spring trenowałam ostro 3 dni pod rząd i byłam w stanie się ruszać w niedzielę, a w poniedziałek spokojnie mogłabym intensywnie skakać dalej (gdyby nie uczelnia), więc jestem dobrej myśli.
Zobaczmy, ile mam w sobie silnej woli.















środa, 2 kwietnia 2014

Hello Spring'14

Aaa!
Co się dzieje?
Tyle emocji!


Cztery dni zlotu, z których wycisnęłam wszystko, co możliwe. Eksploatacja do granic. Cztery dni, podczas których naładowałam baterie i zmotywowałam się na nadchodzące miesiące. Te cztery dni wystarczyły, by moja wizja parkouru zmieniła się o 180*.


Do Poznania przybyłam już w czwartek, tak jak Arleta. Razem z Asią, Pauliną  i Yohannem poszliśmy na wieczorny trening - nagrywki do zlotowego filmiku dziewczyn. Było intensywnie, zabawnie, bardzo się wymęczyłyśmy i nagrałyśmy naprawdę ciekawe akcje. Następnie rozsiedliśmy się w Manekinie - naleśniki tak smaczne *_* Po powrocie do mieszkania szybkie prysznice i wieczorny wypad na tańce do Czekolady. Każdy musi się czasami wyskakać :P

Piątek rano - dokręcanie materiału na film, najpierw przy szkole na placu zabaw, następnie niedaleko akademików AWFu. Dołączyła do nas wtedy nowa dziewczyna, z AWF. Wyszło nam bardzo fajnie, przynajmniej ja byłam zadowolona z efektu końcowego. Pod koniec dojechali do nas Izałka z Soczkiem, umęczeni podróżą na stopa. Razem udaliśmy się na zajęcia na sali, gdzie nauczyłam się nowej super techniki : D
Koniec dnia spędziłam nie-parkourowo u znajomych, pijąc bardzo nie-sportowe drinki. No ale hej, w końcu zlot jest!
Dodatkową "atrakcją" była niespodzianka zafundowana przez poznańskie MPK, nocny spacer przez miasto bo autobus pojechał inną trasą niż jakdojade.pl zasugerowało. Tak dla zdrowotności.


Sobotni poranek był zakwasowym piekłem. Asia, Arleta i ja narzekałyśmy na obolałe mięśnie (i pośladki! Moje biedne pośladki), ale bez protestów szybko zwinęłyśmy się na Maltę, gdzie dołączyłyśmy do wszystkich zlotowiczów. Tyle znajomych, tyle przytuleń :3
Początkowe skoki były straszne. Chwilami obawiałam się, że już nie poskaczę tego dnia ani trochę. Na szczęście po przyjemnym spacerze z prawie wszystkimi obecnymi traceurkami spod siłowni Red Oak do podestu/sceny rozruszałam się na dobre. Barierkowe szaleństwo. Dziękuję dwóm uprzejmym traceurom za nauczenie mnie dwóch ciekawych technik ;>
Po 14 wszyscy wróciliśmy do przeszkód rozstawionych przed Red Oak i razem z Arletą trochę posalciłam na air tracku. Niestety nogi odmawiały posłuszeństwa, i większą grupką zebraliśmy się do galerii na obiad. Moje pierwsze jedzenie w North Fish i talerz pięknie i profesjonalnie zapakowany warzywkami :3
Gdy wszyscy zjedli powróciliśmy na air tracka, ale nikt już zbytnio nie miał sił do skakania.






Dziura w planie aż do 21. Wypełniona chodzeniem tu i tam, krótkim spotkaniem ze znajomymi w galerii i oglądaniem filmu o Babci Ganji.

Pierwsze pół godziny na sali były leniwe, następne 30 minut spędziłam na chodzeniu jak kaczka tu i tam, rozgrzewaniu się i ogarnianiu miejscówek. Upatrzyłam z dziewczynami jedną skrzynię, którą ustawiłyśmy w jednym kącie sali i coś zaczęłyśmy skakać. Im było później, tym mniej bólu czułam, więcej skakałam, bardziej kombinowałam. Wreszcie ogarnęłam dash vaulta i kilka innych technik, a inne dopracowałam. Czas upłynął zdecydowanie za szybko - wydawało mi się, że dopiero co się rozskakałam, a już musiałam opuszczać imprezę by wrócić do mieszkania Asi. Pożegnałam wszystkich i tak oficjalna część zlotu dla mnie się zakończyła.




To tak krótko i treściwie. Może z opisu nie brzmi specjalnie ciekawie, ale był to jeden z lepszych zlotów na jakim byłam. Panujący nastrój, wzajemne motywowanie się, wieczorne rozmowy i wygłupy za dnia.
Lecz najwięcej dała mi długa nocna rozmowa z Asią i Yohannem, w nocy z soboty na niedzielę. Chłonęłam wszystko niczym gąbka, brałam głęboko do serca z zamiarem wcielenia stworzonych planów w życie.
Prawdopodobnie jeszcze nigdy nie byłam aż tak zainspirowana.


W następnych postach spróbuję usystematyzować to, czego się dowiedziałam, zebrać galopujące dziko myśli i dokładnie je poukładać. Duże zmiany się szykują.







_________________________________

A oto nasz filmik :D

czwartek, 13 marca 2014

Luty...

...trwał tyle, co kong do preca z nabiegiem. Szuu i po wszystkim. Bez otarć i z miękkim lądowaniem.

Dzień wylotu był bardzo ciepły. Idąc do mieszkania ojca ubrana w pięć warstw bluzek i kurtek nieźle się zmęczyłam. Chwila rozmowy, zapakowanie jedzenia, ściąganie "Road to Ninja" w ostatnim momencie przed wyjściem. Podróż rozpoczęła się luksusowo, bo tata podwiózł mnie autem na dworzec.
Kupno biletu przeszło wyjątkowo sprawnie. Pociąg także wyjątkowo luksusowy, w środku przypominał trochę nowe łódzkie tramwaje. Polska Kolej oczywiście dostarczyła mi emocji, bowiem okazało się że są dwa pociągi kierujące się w stronę Warszawy wyruszające o tej samej godzinie, ale przewoźnicy inni, i nieciekawie dla mojego portfela byłoby się znaleźć w złym pociągu. Problem zażegnany przez konduktora, można jechać.
Od samej Łodzi do Warszawy Zachodniej jechało obok mnie około sześcioletnie dziecko z matką. Bogowie, ten chłopiec uciszał się jedynie w momencie jedzenia słodyczy, a i to nie zawsze. Od krzyków "mamoo, mamoo patrz, konie z rogami na głowie, mamo, a ten koń robił kupę! Widziałaś??!" rozbolała mnie głowa. Wysiadłam na dworcu centralnym, bez problemów dotarłam na lotnisko, zjadłam wszystko co miałam do zjedzenia. Ostatni telefon do rodziców i można przechodzić przez bramkę.
Lotnisko Chopina takie duże i ładne. W pół godziny do odlotu zorientowałam się, że mam dostęp do wifi, z czego skorzystałam ściągając resztę filmu. Seans ocalony.

Ostatnia bramka, spacer do samolotu, wygodne miejsce przy oknie na samym tyle. Wszystko gotowe, ruszamy na pas startowy. I nagle krzyk z przodu kabiny:
"MAMOOO, samolot się ładuje!! Nie wybuchniemy? Mamooo, zapomniałem pójść do toalety, mogę teraaaaz?" - tak, dokładnie ten głos, którego już nie chciałam usłyszeć. O ironio losu. Na szczęście słuchawki i "Road to Ninja" pomogły. Komfort przelotu ocalony.

Gdy dostałam się busem na stację kolejową w Eindhoven, poczułam się troszkę wyłączona z systemu - bilet można było kupić jedynie poprzez płacenie w automacie kartą kredytową bądź monetami. Miałam pieniądze w banknocie, nikt nie chciał rozmienić, okienka obsługi zamknięte, pociąg zwiał ;P Ale szybko wpadłam na pomysł i po upolowaniu uprzejmego holendra bilet był mój.
W Utrechcie byłam przed 23:00. Miejsce spotkania "Ola Happiness Station", bo budkę z lodami znajdę wszędzie.


______________________________

A już następnego dnia wypad na salkę parkour do FreeFlow Den Haag.
Tłumnie, bo razem z Damianem, Maroushką i Michal. Zrobiłam dużo - od kongów do preca po swingi, caty, climb upy. Fajnie było ćwiczyć te ostatnie razem z Michal, nawzajem się motywowałyśmy i wymieniałyśmy spostrzeżenia. Nauczyłam się także nowego przejścia, o nazwie mi nie znanej - coś jak połączenie palmspina i konga do dasha, naprawdę dziwne ale szybkie i z flow. Ale nie chodzi przecież o to, by nazwać każdy ruch konkretną nazwą ;P

Pod koniec ćwiczyłyśmy handstandy. Michal dała mi jedną małą, ale pomocną radę, dzięki czemu mogłam ustać choć chwilkę dłużej.
W drodze powrotnej każdy wymieniał się spostrzeżeniami. Zahaczyliśmy o sklep spożywczy i ucztowaliśmy w pociągu. Daj traceurowi jedzenie, to nagle umilknie... :P


______________________________

 Wszędzie kwitną krokusy i przebiśniegi. Słońce grzeje w plecy, a ja owinięta szalikiem szykuję się do skoku. Oddałam już kilka próbnych skoków obok, na płaskim chodniku, doskakując do krawężnika. 9 stóp, nie mam prawa więc nie dolecieć tego, czego się boję - preca w dół na 9, nad schodami. W dół, więc to jakby 8. Ale w dół...
Damian i Cyriel po dwóch stronach, będą łapać. Zaangażowałam ich w to, tym bardziej muszę skoczyć. Po tylu próbach podczas każdego mojego przyjazdu tu...
trzy, dwa, jeden.
Jestem w powietrzu. Wybiłam się odrobinę za wysoko, ale dzięki temu mam dłuższy lot. Widzę miejsce lądowania.
pac.
Czuję na plecach dłonie chłopaków, ale nie były potrzebne, złapałam balans. Patrzę na stopy - pięty za murkiem, przednia część na brzegu. Idealnie.
Przed kolejnym skokiem stałam na brzegu krótko, wzięłam jedynie wdech, nie myśląc niepotrzebnie. Po wielu przegranych walkach wygrałam całą bitwę.

Ale chwilę potem znalazłam sobie kolejne wyzwanie - lazy przez barierkę w dół, na beton. Teraz jak to piszę wiem, że skoczyłabym z łatwością. Eh, ten strach...


______________________________


 Przebalansowałam 298 stóp (około 71 metrów) bez ani jednego spadnięcia. Byłam sama, słońce grzało, katar przeszkadzał, ale coś mnie pchało. Nie myśl. Idź. Oddychaj. Nie myśl.



poniedziałek, 3 lutego 2014

Trochę wspomnień i planów.

Nowy rok już od ponad miesiąca, a i ja dawno zrobiłam listę postanowień. Jak w sumie co miesiąc. Jestem bowiem podręcznikowym przykładem Człowieka Planującego (choć z realizacją jest już różnie...).

Rok 2013 przepełniony był nieplanowanymi wycieczkami, nieprzewidzianymi wydarzeniami, istny pakiet-niespodzianka. Z wynikiem końcowym zdecydowanie na plus, także (i nawet głównie) pod względem parkour.

W styczniu nic się nie działo, pustynia.

W lutym, po małym kryzysie emocjonalnym stanęłam na nogi. Prawie dzień w dzień ćwiczyłam, regularnie chodziłam na salę akrobatyczną. Nadal uważam, że to była ciężka dla mnie próba siły woli, już blisko było do rzucenia tego wszystkiego w cholerę. Biorąc pod uwagę mój słomiany zapał do wielu rzeczy, tu zaskoczyłam samą siebie.

Marzec za to przyniósł ze sobą wiele zwrotów akcji. Najpierw nagła odwilż w sam raz na moje dwulecie rozpoczęcia treningów. Pod koniec miesiąca wybrałam się na zlot parkour do Poznania, Hello Spring (choć, jak się wtedy śmiano, nazwa "Hello Winter, Again..." byłaby bardziej odpowiednia). Po powrocie tradycyjnie przeziębienie.

Kwiecień oznaczał powrót do Poznania. Nieplanowany. Na ponad 2 tygodnie.
Śnieg stopniał, co oznaczało prawie codzienne treningi, gubienie się w centrum miasta i pasjonujące samotne podróże umożliwione przez MPK. Wiosna przyszła na dobre.
Ostatniego dnia udało się znajomym traceurkom nagrać krótki filmik:  http://www.youtube.com/watch?v=sfTmC7mb5RM
Po powrocie do Łodzi kontynuacja treningów z łódzką ekipą. Koniecznie muszę wspomnieć, że 21 Kwietnia zrobiłam swojego pierwszego sideflipa na dworze. Tu dokumentacja z tego dnia: http://www.youtube.com/watch?v=2zDeiqEZexk

Maj na początku zapowiadał się bez fajerwerków, biorąc pod uwagę kontuzję łokcia, jakiej się nabawiłam z przetrenowania. Lecz pewnego dnia dostałam wiadomość... I niecały tydzień później jechałam do Holandii na szybko zaaranżowanym "pół-autostopem" (do granicy Holandii tirem ze znajomym znajomego, dalej na CB Radio), wyposażona jedynie w to, co zmieściło się do starego szkolnego plecaka. Pobyt tam trwał 9 dni, co umożliwiło mi uczestniczenie w zlocie parkour Munki Motion Upgaded, świetny event!
Powrót na szczęście samolotem, do Wrocławia, gdzie na chwilę zatrzymałam się u mojej traceurki Izy. Zdobywałyśmy dachy i mury Wrocławia, czyli to co w sumie kochamy najbardziej.

Nie wiem dokładnie, kiedy zaczęłam snuć plany o kolejnej wycieczce... Ale nadszedł czerwiec i plany stały się faktem - wraz z traceurem Emilem wybraliśmy się w podróż autostopem do Holandii, z postojem w Berlinie. Cel podróży - wielki zlot zwany 4 The Love Of Movement. Jedna z lepszych wycieczek, jakie do teraz odbyłam.
Także w czerwcu pierwszy raz spróbowałam swoich sił w pole dance, spodobało mi się.

Lipiec to wakacje, a wakacje to zloty! Pierwszy raz w życiu pojechałam na Ogólnopolski Zlot Parkour do Wrocławia. Po wydarzeniu pozostałam jeszcze kilka dni u Izy, a następnie pojechałam autostopem do Holandii. Tam do ostatniego dnia miesiąca trenowałam i zwiedzałam okolicę z Lubym.

Pierwszy dzień Sierpnia - wspólny z Lubym autostop do Polski, kilka dni w Łodzi, następnie wyprawa do Gdańska na Międzynarodowy Festiwal Parkour (kiedyś zwany PZP), powrót do Łodzi... Transport publiczny ładnie na nas zarobił. Przynajmniej pociągi jeszcze jeździły, taki spoko klimat był :P
Wraz z Lubym udało nam się nagrać i zmontować filmik z naszych podróży: http://www.youtube.com/watch?v=ybdP-sDy7d4


We Wrześniu wyjątkowo nigdzie nie jeździłam, poszłam do dorywczej pracy i w wolnym czasie chwytałam garściami pozostałe chwile wolności, bo...

...nadszedł Październik, powrót z urlopu dziekańskiego! Po całkowitym przemeblowaniu mojego planu dnia, czas wolny poświęcałam w połowie na naukę, w połowie na treningi. Do parkour dodałam treningi pole dance, porządnie mnie to wciągnęło ;)
Zaskoczeniem miesiąca była weekendowa wycieczka fundowana przez moje miasto do Stuttgartu w ramach rocznicy współpracy Łodzi ze Stuttgartem. Biorąc pod uwagę moje urodziny w tym miesiącu, to był najlepszy prezent urodzinowy od losu.

Listopad i Grudzień spędzony pod znakiem samotnych treningów. Czasami tak lubię, ja i mój cień, muzyka wokół, i moje myśli. Zdobyłam także własną rurę do pole dance.






Ależ się rozpisałam, nie miałam w planach aż tak się nad tym rozwodzić. Mimo wszystko przywołane wspomnienia aż prosiły o symboliczne uwiecznienie.

Od roku 2014 nie oczekuję konkretnych rzeczy. Tak jak rok temu wolę pójść z flow, pojechać tam gdzie mnie wiatr wypędzi, w momencie gdy poczuję, że to ten odpowiedni moment. Mimo to mam kilka punktów-wyznaczników, którymi będę się kierować. Zapiszę je tu, i gdy 331 dni (licząc od dziś) przeminie, wrócę do tego wpisu by sprawdzić, co udało mi się zrealizować.


  • Podróże. Jeśli udałoby mi się wygrać nagrodę - wycieczkę w konkursie, na pewno w wakacje pojechałabym (jeśli to możliwe, to z Lubym) w jakieś wspaniałe miejsce, by eksplorować okolicę, zdobywać kolejne dachy i punkty widokowe, poznać tamtejsze parkourowe środowisko, zobaczyć okolicę od środka.
    Na pewno także wybiorę się autostopem do poznanej w Stuttgarcie Jules. I jestem pewna, że poniesie mnie jeszcze dalej, to jednak już pozostawiam losowi do zadecydowania. Niektórych okazji nie da się zaplanować :)
  • Parkour. Łatwo tu jest ustalić sobie konkretne cele, jakie chce się osiągnąć. Dużo trudniej je zrealizować, ponieważ wymagają niesamowitego wkładu pracy i czasu. Dlatego trzeba pamiętać, że rozczarować się można bardzo szybko. Mi się to zdarzyło, ale teraz jestem odpowiednio przygotowana :P W tym roku chciałabym oczywiście rozwinąć ile się da, ale szczególnie zwrócę uwagę na:
    Muscle up - udoskonalić technikę i upłynnić ruch
    Climb up - czyli końcowy etap wchodzenia na ścianę, z cata do podporu. I dodatkowo wbicie na obie nogi. Marzę, by robić to płynnie... Jestem na dobrej drodze!
    Precyzja - chodzi głównie o precision jumps. Technicznie jest bardzo dobrze, dystans także dobry, ale za precyzję sama bym siebie karała. A ma być idealnie.
    Flow - czyli płynność. oczywiście wiem, że to ćwiczy każdy i ciągle, to owy magiczny element przychodzący naprawdę z czasem. Ja chciałabym się skupić na otwarciu mojego umysłu na otoczenie, dojrzenie nowych ruchów, wyrobienie sobie odruchu gładkiego łączenia ruchów.
    Kongi do preca - po prostu. Wiercić, do skutku.
    Tyle rzeczy wyodrębniłam. Liczę, że postęp będzie w każdym podpunkcie. Ja już o to zadbam :3
  • Pole dance. Zauroczenie od pierwszego spróbowania. Własna rurka daje mi tyle możliwości teraz, nic tylko ćwiczyć. Dlatego muszę koniecznie popracować nad elastycznością. Niestety orłem tu nie jestem, dopiero co nauczyłam się dosięgać do palców stóp. Szpagat? W tym roku chyba jeszcze nie, ale zamierzam być już blisko.

To chyba wszystko z postanowień, co jest warte wymienienia na tym blogu.


Już za 5 dni wyjeżdżam na ferie do Holandii, z czego od razu w niedzielę jedziemy z Lubym na jednodniowy zlot parkour do Hagi. Będę miała co opisywać :D






piątek, 31 stycznia 2014

Konkurs?

Zdecydowałam się wziąć udział w corocznym konkursie na bloga roku. Przyznam, że skusiła mnie nagroda - wycieczka z biura podróży. Oczyma wyobraźni ujrzałam wspaniały wakacyjny parkourowy trip do Francji, Hiszpanii bądź Anglii *__* Tyle szczęścia.

A jak nie wygram - szkoda. Mam za to nadzieję, że blog trafi do większej liczby ludzi, i może zainspiruje (nie tylko dziewczyny!) do uprawiania tej pięknej sztuki, jaką jest Parkour :3




By zagłosować na mój blog, wystarczy wysłać SMS o treści F00271 na numer 7122  

  (koszt 1,23zł). Cały dochód przeznaczony z sms'ów zostanie przekazany Fundacji Gajusz która prowadzi Hospicjum dla osieroconych Dzieci.
 

 

Ostatnio cisza tu i wiatr huczy po kątach, bo całą swoją uwagę skierowałam na uczelnię - sesja, wiadomo.
Ale już 8 lutego wyjeżdżam na zasłużony odpoczynek do Holandii i niebawem opublikuję nowy wpis :)

Stay strong!