poniedziałek, 28 stycznia 2013

Śnieżny styczeń.

Mmm, jak wspaniale smakuje kolacja spożywana o północy, po intensywnych ćwiczeniach siłowych :3
I tak jak zawsze, między kęsem a kęsem dopadła mnie wena.


Niesamowicie zadowala mnie rozwój grupy LDZ PK Girls. Jest nas 11, z czego aktywnie teraz ćwiczących (licząc ze mną) aż 6. Świetny wynik, biorąc pod uwagę fakt, że do początku wakacji w praktyce trenowałam jako jedyna dziewczyna na naszym łódzkim podwórku.



Ale jestem zmęczona po domowej siłówce. Wykształciłam ostatnio cały system domowego treningu, który przynosi widoczne rezultaty.
Po rozgrzewce zaczynam od ćwiczeń na abs. Tu za trenera służy mi filmik: KLIK. Ciśnie mnie porządnie, zawsze po wykonaniu go leżę przez minutę zdechła na podłodze i rozciągam brzuch. Następnie włączam muzykę z beatem i cisnę pompki damskie, szybko do rytmu, ok 30 w serii, przerwa, znów pompki, przerwa, i tak do końca utworu. Pod koniec ręce tak fajnie wiotczeją :D Wtedy robię przysiady na jednej nodze, 10 w serii i dwie serie na każdą nogę. Wykonuję to w tempie wystarczającym rękom do odżycia, dlatego następnym ćwiczeniem są pompki męskie z różnym ułożeniem rąk. Blisko siebie, daleko, na skos, rosyjskie itp. Nie ograniczam się tutaj, im więcej różnych tym lepiej.
Tu już zaczynają się schody bo zaczyna brakować energii, ale zawsze staram się zrobić o tą jedną pompkę więcej niż dnia poprzedniego. Coraz częściej mi się to udaje, muffinka dla mnie!
Ostatnie ćwiczenie jest na talię. Nazywam je roboczo 'waist twists', gdyż nie znam prawidłowej nazwy. Kilka serii i człowiek odpływa ze szczęścia i zmęczenia na podłodze.

Zapomniałabym dodać - wraz z Izą robię trening Armstronga, więc zawsze z rana wyciskam 3 serie pompek do upadku mięśniowego, a na samym początku siłówki podciągam się na drążku zgodnie z rozpisanym planem.

Jako finishing touch lekkie rozciąganie i jestem gotowa na pochłonięcie wielkiej porcji jedzenia. Zawsze do pary z pyszną herbatą.



Hmm. Teraz jak na to patrzę to widzę, że tych ćwiczeń jest dość mało. Mi jednak one spokojnie wystarczają - mięśnie po siłówce są zmęczone i rozluźnione, następnego dnia nie mam zakwasów i mogę trenować w terenie/na Tęczy, a progres siłowy jest. Ten mentalny także, z czego się niezmiernie cieszę.
Do kwietnia mam zamiar wykonać w miarę czystego muscle upa (to, co robię teraz, to istna parodia... ale powoli przestaję przypominać chorągiewkę na wietrze), i wykonanie konga do preca na czternastce bardzo by mnie uradowało. Ech, tyle do zrobienia, a śnieg przykrywa wszystko!

Choć śnieg to dobra rzecz, szczególnie gdy go dużo. Tak dobrze to dawno mi się nie rollowało. W końcu nauczyłam się skakać dive rolle, nie obiłam sobie ramienia (za to wbiłam kapsel od piwa w plecy... nie ma to jak piwo w plenerku .__.), oswoiłam z rzucaniem się na ziemię, z nieplanowanym upadaniem też.

O tak, zima ma swoje uroki, i od tej pory "nie trenuję BO ŚNIEG" nie padnie już z mych ust. Tak, byłam głupia gdy tak mówiłam, zdaję sobie teraz z tego sprawę.




I nic nie smakuje lepiej po takim treningu od rozgrzewającej herbaty z cytryną <3




sobota, 19 stycznia 2013

Co ja tu robię?

Noc już się na dobre zagościła, a ja swoim zwyczajem siedzę i rozmyślam.
Temat nieświadomie rzuciła mi rodzicielka, podczas naszej wieczornej rozmowy nagle poruszając temat parkouru i rzucając niesamowicie szczere z jej strony stwierdzenie "Ja do dziś nie mogę wyjść z szoku i zdziwienia, że wybrałaś ten sport. Przecież ty nie masz predyspozycji, jesteś taka słaba psychicznie."


No i... właśnie. Tyle myśli kłębi mi się w głowie, że nie wiem jak zacząć.


Mama ma niepodważalną rację, to muszę od razu potwierdzić. Jestem bardzo podatna na emocje, szybko wmawiam sobie negatywne rzeczy, za łatwo się poddaję. I się pytanie samo ciśnie na usta - co ja do cholery tu jeszcze robię?
Właśnie. To jest najbardziej zaskakujące. Mimo mojego braku predyspozycji brnę ślepo naprzód, co chwila waląc kolanami w ścianę, piszczelami w brzegi muru, tworząc bolesne odciski, ryjąc twarzą po śniegu. Mimo częstych pochmurnych myśli wstaję i zaczynam od nowa. Pojęczę, ponarzekam, i próbuję. Idę. I ani myślę przestać.

Parkour to dla mnie typowy love-hate relationship. Związek, gdzie jest miłość: uczucie wolności podczas biegu, niesamowita satysfakcja z trudnego skoku czy wejścia, relaksujące rozluźnienie mięśni po treningu. Związek, gdzie jest także nienawiść: okropny ból po uderzeniu się w przeszkodę, złość na samą siebie gdy nie potrafię przemóc się do skoku, zniecierpliwienie gdy ciągle nie widać efektów ćwiczeń.

Doszłam do wniosku, że to właśnie kocham, to mnie tu trzyma.




Dużo do myślenia dała mi też wypowiedź pewnej osoby. Powiedziała mi, że im dłużej pracuję nad sobą, tym wartościowsze jest to, co robię. I nie chodzi tu o coraz większe skoki, a o fakt, iż mimo częstych niepowodzeń nie zawracam z mojej drogi.

I będę marudzić na treningu nie raz, wściekając się na samą siebie za uleganie paraliżującemu strachowi, pokrzyczę patrząc się w niebo "nigdy tego nie zrobię!", popłaczę się z bólu znów w coś uderzając - to jest pewne.
Ale następnego dnia zacznę od nowa, aż w końcu mi się uda, aż zrobię kolejny kroczek na przód.



Mam uczucie że sama nie wiem co chcę przekazać. Na szczęście karty bloga przyjmą wszystko, choćby największy bełkot czy - jak w tym przypadku - myśli siedzące w mojej głowie nieustannie od kilku dni.


poniedziałek, 7 stycznia 2013

Podsumowanie.

2013, jak to szybko leci.

Choć miniony 2012 nie zakończył się tak jak chciałam, był to dobry rok, szczególnie pod względem parkouru.

W lutym odbył się mini trip do Łodzi, i mimo panujących wtedy mrozów Arlecie, Julii, Lisowi i Sarnie udało się przybyć w me skromne progi.  Wtedy byłam straszną lebiodą, ale ubaw naprawdę był przedni. Oto filmik zmontowany przez Lisa:



Potem maj, czyli podwójne odwiedziny Wrocławia i mojej naprawdę zacnej traceuse Izy. Zapałałam wtedy miłością do gyrosa i wysokich dachów. Dokładny opis pierwszego pobytu tutaj: http://yumipk.blogspot.com/2012/05/wrocaw.html. Druga wizyta już nie została przeze mnie opisana, ale mam kilka zdjęć:



Po maju nastąpiła sesja i zastój w treningach oraz lato, które przywitałam (ponownie) we Wrocławiu. 3 dni beztroskiego skakania po murkach z Izą, wspinaczki na dach wraz z gościnnie przebywającą w okolicy przyjaciółką Anią, mazanie sobie pleców markerami po nocy. Oto co nam pozostało po tych chwilach:






Z Wrocławia poleciałam na ponad miesiąc do Holandii. Trenowałam dużo, miałam kryzys i następnie duży progres, zwiedziłam okoliczne miasta i zdarłam moje pierwsze kochane kalenji [*].

W połowie sierpnia wraz z Cyrielem poleciałam do Gdańska na dwa zloty parkour: OZT i PZP. Ten czas był prze-genialny, znów utwierdziłam się w przekonaniu że takie spotkania dają nam niesamowitą energię. Poznałam wielu nowych ludzi z Polski i z zagranicy, odświeżyłam stare kontakty. Wtedy też zaczęłam wraz z Izą uczyć się sideflipów, co do dziś wspominam z bólem (ah te siniaki :P ). Więcej szczegółów tu: http://yumipk.blogspot.com/2012/09/wakacje-12.html


Następnym ważnym momentem był ponowny wyjazd do Holandii w październiku i pobyt tam do 24 grudnia. Choć rzadziej trenowałam na dworze i siła bardzo mi spadła, rozwinęłam się pod względem salt. To był okres częstych wizyt w holenderskich salach akrobatycznych ;)


Otwarcie sali 010 Trickz w Rotterdamie

 Sala w Den Haag (Hadze)


No i tak przeleciał mi rok 2012.





Jakieś postanowienia noworoczne? Owszem, są, choć dość ogólnikowe.

Pragnę rozwijać dalej łódzką żeńską scenę parkour, opiekować się moimi podopiecznymi i naprowadzić je na ich własne drogi. Chcę rozwinąć mój mały-duży projekt, i muszę przyznać iż praca już w toku. Chcę też nagrać swój pierwszy sampler (tak, dopiero teraz).



I co najważniejsze, nadal świetnie się bawić i realizować.