piątek, 29 listopada 2013

Czemu mam zawsze czas na trening?

*UWAGA: pisząc to nie chciałam nikogo obrazić, a podając przykłady nie miałam na myśli nikogo konkretnego. W razie nadwrażliwości proszę przed czytaniem wziąć dwa głębsze... wdechy.*




Yumi taka aspołeczna.
Wow.


Ostatnio moje życie kręci się wokół dwóch tematów: studia i trening. Resztę wyeliminowałam bądź zmniejszyłam do minimum. Przez przejście w tryb samotnika zdążyło mi się obić już o uszy, że przestałam ćwiczyć parkour - hehe.

Wena gdzieś ze mnie uleciała i od kilku tygodni zdaje się nie powracać, a ja chciałabym wypowiedzieć się na kilka świeżych i dość ważnych tematów. Podejście już chyba czwarte bądź piąte. Przynajmniej mijający czas poświęcam na dokładne obserwacje otoczenia.



   "Nie mogę przyjść na trening, nie mam czasu!", i jak to ma się do mnie i do innych osób.


Powyższe przytoczone zdanie ostatnio słyszę notorycznie. Nie mogę bo studia, nie mogę bo praca, nie mogę bo muszę wyprowadzić psa na spacer. Od października niesamowicie trudno mi z kimś się umówić na treningowy wypad na miasto. I tu dodam: też zdarza mi się tak powiedzieć!
W czym sęk? Ano w tym, kto co rozumie poprzez wspomniany brak czasu. Ha! I tu zaczynają się schody.



  • Zacznijmy miło. Część osób mówi tak, gdy rzeczywiście nie ma możliwości stawienia się na umówiony trening - akurat tego dnia zajęcia trwają od rana do późnego popołudnia, następnego dnia jest ciężki sprawdzian bądź kolokwium, inne ważne sprawy muszą być załatwione w danym momencie itd. Może się zdarzyć, że tym sposobem opuści się kilka grupowych treningów z rzędu, takie życie. Ale jeden mały szczegół wszystko rekompensuje: gdy dana osoba mimo wszystko ćwiczy. W końcu treningi w samotności są nie mniej wartościowe jak te z innymi traceurami! Nawet domowe siłówki są dobre. Grunt to trzymać się wyznaczonych celów i nie demotywować, szczególnie gdy robi się zimno i już o 16 panuje szarówka za oknem. Według mnie to jest ten moment przesiewu i zostają osoby naprawdę zawzięte, zafascynowane, zdecydowane.
"Przepraszam was, nie mogę przyjść na trening w czwartek o 11. Może innym razem." Mam wtedy zajęcia... Szkoda, ale wczoraj na szczęście zrobiłem sobie trening siłowy w parku, a jutro mam od rana wolne, więc mogę pójść do centrum poćwiczyć kongi. Akurat ma być słonecznie.


  • Inna sprawa, gdy dzień ma jedynie 24 godziny, a tyle spraw do załatwienia... i na trening nigdy nie starcza czasu. Bo trzeba zrobić zakupy, obejrzeć jak co tydzień nowy odcinek serialu, zrobić pracę domową, pouczyć się na egzamin, odkurzyć, a na koniec jest się tak zmęczonym, że nawet bezczynne leżenie nie daje odpoczynku. I co z tego, że chęci są?
    Oj tak, pamiętam ten stan. Jeszcze ja niedawno miałam takie rozterki. Każdy jest inny, więc nie chcę wrzucać do jednego worka, ale u mnie rozbijało się to o nieumiejętność gospodarowania czasem... i myślę, że w dużej części przypadków to właśnie jest problem. Najtrudniej było mi do tego dojść! A potem wystarczyło określić swoje priorytety i nauczyć się planowania. Nagle zauważyłam, że nie potrzebuję pół dnia wolnego by porządnie potrenować i nawet nabawić się dwudniowych zakwasów. I choć do teraz mam problem z wstaniem wcześniej w celu zrobienia siłówki przed zajęciami, nie widzę przeszkód w zapakowaniu dresów i wyskoczeniu po szkole na godzinkę na trening. W zamian o godzinę krócej siedzę przy komputerze (największy zjadacz czasu!), nie spotykam się z koleżankami na pogaduchy, nie czytam mangi - no, chyba że po japońsku jest, to akurat dobra dla mnie forma nauki ;P - przykłady można wymieniać długo.
    I jeszcze jedno: może się okazać, że po takim rachunku sumienia i ułożeniu zajęć w kolejności... parkour nie okazuje się być wystarczająco ważny, by znaleźć na niego czas kosztem innych czynności. Cóż, tak też może się zdarzyć. To nie jest sport dla wszystkich, i nie mogę być na kogoś zła, że na przykład koszykówka, taniec, chemia organiczna czy rysunek okazały się być priorytetem.
"Przepraszam was, nie mogę przyjść na trening w czwartek o 11. Może innym razem." W sumie czwartki mam wolne, ale w piątek mam test więc muszę się cały dzień do niego uczyć. O, i wieczorem spotykam się z Marysią, dawno jej nie widziałam! Może do kina pójdziemy, w sumie 2 godzinki mnie nie zbawią w nauce. No, więc na pewno iść nie mogę, rano muszę się uczyć.


  • Bywa też tak, że siły i czas by się znalazły, ale ochoty nie ma. Bo parkour taki fajny i w ogóle, ale zimno jest, i mokro, a łóżko takie ciepłe, film taki ciekawy, książka błaga o przeczytanie i lekcje same się nie odrobią. Nagle okazuje się, że całe życie nie sprzyja naszym treningom, wiek nie ten, siła nie ta - no jak to tak, mam uczyć się podstaw, gdy oni są obok? Wyśmieją mnie - ale mimo wszystko ja chcę, naprawdę! Dodajcie mnie do grupy, informujcie o treningach, jak znajdę chwilę to NA PEWNO przyjdę.  
"Przepraszam was, nie mogę przyjść na trening w czwartek o 11. Może innym razem." Kto ustala treningi o takich porach? Ostatnio umawiali się na 16 we wtorek, a nie mogłem bo byłbym strasznie zmęczony po szkole. Jak tak dalej pójdzie, to nigdy nie pójdę na trening, a chciałbym skakać tak jak oni. A tak poza tym, to ci traserzy to muszą być niesamowicie uzdolnieni, znajdując na to wszystko czas, i tak łatwo im te skoki przychodzą, wszyscy łatwo się uczą, a mi zajmuje to wieki! To niesprrrawiedliwe! Jak ja nienawidzę  uzdolnionych ludzi...


A Ty, do jakiej grupy należysz? :P

Tak na prawdę nie chodzi mi o kategoryzowanie i szufladkowanie ludzi, tylko o uzmysłowienie wam i sobie samej pewnej rzeczy. Każdy z nas przechodził powyższe 3 bądź dwa etapy w różnych dziedzinach. Nie szukając daleko,  ja sama zatrzymałam się gdzieś pomiędzy punktem "chcę, ale tyłka nie ruszę" a "coś tam kombinuję, lecz czasu tak mało" w graniu na gitarze. A to z powodu parkour właśnie. Zainwestowałam w jedną pasję kosztem drugiej, i uważam to za rzecz naturalną. Nikt nie będzie przecież mistrzem we wszystkim, za co się zabierze, dlatego ja, sama rezygnując z niektórych rzeczy, nie mogę źle oceniać osoby nietrenujące parkour

Grunt to znaleźć tę prawdziwą pasję i włożyć w nią całe serce, doskonalić i pielęgnować. :)





czwartek, 14 listopada 2013

Schody.

Tak jak zaplanowałam, w dzisiaj zrobiłam sobie siłówkę na nogi.
Jakoś tak wyszło, że równo o 17:30 znalazłam się w parku. Wiatr lekki, ale mroźny, kłuł mnie w uszy. Nasunęłam ciaśniej czapkę i poprawiłam rękawiczki. Ah, jak dobrze, że je wzięłam, tak cieplutko. Wody do picia zapomniałam spakować, jak zawsze w sumie.

Wychodząc z domu już po zachodzie słońca obawiałam się, że nic nie będzie widać, ale na szczęście moje upatrzone schody są dobrze oświetlone, w dodatku z góry, więc mój cień pada w dobrą stronę. W sumie od dziś bardziej lubię takie treningi gdy jest ciemno, bo nic mnie nie rozprasza, mniej ludzi przechodzi, jest tak niesamowicie cicho.

Lekka rozgrzewka, jedna warstwa ubrań mniej. Swobodniej i nadal ciepło.
Zaatakowałam schody.

Choć schodki nie były wysokie, to nadrabiały ilością. I tak były najwyższe jakie mogłam znaleźć w okolicy, więc marudzić nie mogę.

Przechodząca pani uśmiechnęła się i spytała, czy się nie boję, skoro "chłopcy tu w okolicy łażą". Odwzajemniłam uśmiech i zapewniłam, że wszystko w porządku.
Kilka minut później przechodząca para w średnim wieku zamilkła mijając mnie na dole, po czym usłyszałam ich donośny śmiech i szepty. Gdy wbiegłam na górę, kobieta głośno sapała. I wtedy to mi chciało się śmiać, ale zrobiłam to tylko w duchu.

 Planowałam 18 biegów w górę. Zrobiłam 25. Biorąc pod uwagę, że umierałam po 12 w Stuttgardzie z Jules... No, może tamte schody były o 1/4 dłuższe niż moje. Ale to zawsze jakiś postęp.
Po ostatnim wbiegu myślałam, że zwymiotuję. Ostatnio tak się czułam w kwietniu, na siłówce z Johannem i Mańkiem w Poznaniu... tyle, że wtedy dobrowolnie bym tego nie zrobiła. Jestem świadoma, że już w połowie wywiesiłabym białą flagę i poszła umierać gdzieś w kąt. Dziś po 18 planowanych biegach mimo trzęsących się nóg i rzeki płynącej z nosa pomyślałam, że co mi szkodzi. Jeszcze jedno powtórzenie mnie nie zabije.
I potem jeszcze jedno.
I jeszcze jedno.

Skupianie się na własnym oddechu bardzo pomaga. Następnym razem wezmę muzykę.
I pomyśleć, że to wszystko dzięki krótkiej, ale treściwej rozmowie z Jules. W końcu opuściłam gardę i pozwoliłam sobie przemówić do rozsądku. Bez siłówek to za przeproszeniem gówno mogę zrobić. Choć nie - mogę na przykład nabawić się kontuzji, co nie omieszkałam sprawdzić na własnej skórze w tym roku. Ehh.



Doczłapałam się do domu i wtoczyłam do wanny. Ah, gorąca woda :3 Relaks tak bardzo.
Kolejna siłówka już w niedzielę. Tym razem wezmę wodę >.<"






środa, 23 października 2013

Stuttgart '13

W kolejce do opisania czekają jeszcze dwa zloty, a czas płynie nieubłaganie, dodatkowo przyspieszany przez kolejne kolokwia. Podczas dłuższego weekendu planuję w końcu to spisać, jednakże pierwszeństwo ma wyprawa do Stuttgartu. Wspaniała i kompletnie niespodziewana wyprawa.



Zaczęło się od treściwej informacji od Mańka kilka(naście?) tygodni wcześniej.
- Chcesz jechać ze mną na parkourową wymianę do Niemiec? Fajnie by było, gdyby pojechał traceur i traceuse.
- No ja chętnie, informuj mnie jak się czegoś więcej dowiesz.

Dni mijały, a ja z czasem o tym po prostu zapomniałam, zajęta codziennymi sprawami i nauką. W międzyczasie Maniek uległ kontuzji, co przypomniało mi o wyjeździe i zmusiło do znalezienia zastępstwa za kolegę, ale temat szybko ucichł. Aż do drugiego tygodnia października, gdy okazało się, że wyjazd już wkrótce.

- A wiesz w końcu, co to za wymiana, o co w niej chodzi, kto ją organizuje?
- ... w sumie to nie mam pojęcia.

Mimo niewiedzy byłam bardzo podniecona tym wyjazdem. Zawsze to okazja do potrenowania i zwiedzenia kawałka świata.


W poniedziałek 7 października dostałam emaila od Jules. Długo się wgapiałam w to imię, trudno mi było uwierzyć, że naprawdę ktoś z niemieckiego teamu traceuses FREEQUENCE do mnie napisał :'D Gdy otworzyłam treść - szczęście i motyle w brzuchu. Owa Jules, założycielka teamu, dostała listę osób biorących udział w wymianie i skojarzyła moje nazwisko z jakiś czas temu nakręconym moim i Cyriela filmem parkour.
Zdziwienie. "To takie wyskillowane osoby oglądają takie kiepskie filmy?". Autokorekta w myślach. "A ty znowu o tym samym. Gdyby na filmie skakał ktoś inny niż ty, stwierdziłabyś, że to naprawdę kawał dobrej roboty jak na dwa lata treningu od samych podstaw". I tak cały dzień, wewnętrzna huśtawka myśli.

Tydzień później kolejny email, od nieznanej mi osoby. Informacja o godzinie i dniu wyjazdu oraz powrotu. Weekend zapowiadał się więc długi, bo wyprawę zaczynaliśmy już w czwartek, a wrócić mieliśmy w poniedziałek wieczorem. W głowie coś mi zgrzytnęło "kurde, a kolokwium...".


I nadszedł czwartek, 17.10. Od samego rana na nogach, rajd przez Łódź do Decathlonu po nowe kalenji, do kantoru, na angielski, wieczorne dopakowywanie się.
Nie ma to jak być urodzoną łodzianką, i stojąc na placu komuny paryskiej dopytywać się studentek pochodzących z innych miast, gdzie się owy plac znajduje...
Nadal utrzymuję wersję, że to przez fakt, iż było ciemno.

Autokar zacny, Gandalf Travels zawsze do usług. Wokół niego kłębiło się już dużo osób. Widać, że esencja łódzkiej alternatywy, czuć było taki inny klimat, przynajmniej ja czułam. Niedługo po mnie do ekipy dołączył Razowy i wpakowaliśmy się do autokaru. Naprzeciw środkowych drzwi. Tak, przy samym kiblu. Tak bardzo bez sensu xD
Od pierwszych minut podróży atmosfera bardzo luźna, rozmowy prowadzone przy akompaniamencie brzdęku uderzanych o siebie w toastach butelek z piwem >.>  A po piwie wiadomo, chce się odwiedzić toaletę. Najbliższy postój - Wrocław.
Matko, co to było :'D Tytoniowa gaz-komora i inne atrakcje.
Pierwszą część podróży zdecydowanie wygrał Dawid, przedstawiający się wtedy jako Januszek, który nawalony po wszelkie granice szarżował na busowy kibelek, i za każdym razem gorzej to mu wychodziło. Pana Spinacza też zapamiętam dobrze, w końcu trudno nie pamiętać o osobach, które za przeproszeniem wyżej srają niż dupy mają. Pamiętać, i na przyszłość omijać łukiem, coby energii nie tracić i nerwów :3
Po pierwszym postoju i przemowie wielu osób ("tak, jesteśmy gównem!" ♥) powstałe wcześniej konflikty wygasły i dalsza jazda przebiegała raczej spokojnie.


Przynajmniej do ostatniego postoju przed Stuttgartem, gdzie to na niemieckiej stacji benzynowej zgubiłam swój telefon. Najnormalniej w świecie wypadł mi z kieszeni. Bycie partyzantem czasami się po prostu nie opłaca >__>

Frustracja rosła we mnie z godziny na godzinę, a sytuacja miała miejsce w piątek z samego rana, o jakiejś bodajże ósmej. Niefajnie.


Jadąc ulicami Stuttgartu co chwila słychać było pomruki "ale tu czysto... jak tu ładnie...". Tak bardzo nie-łódzko, nie-polsko.

Dojechaliśmy przed ratusz, autokary zostały wypakowane, dowiedzieliśmy się kto w jakim hotelu nocuje i czekaliśmy na Betinę, która moją grupą (beatbox, graffiti, b-boying, parkour, skateboard) miała się zaopiekować. Potem razem poszliśmy do małej knajpki, gdzie podali nam sałatkę obficie polaną sosem vinegret i makaron w sosie serowym. Wszystko 'na koszt firmy' w zasadzie :P

I to właśnie TAM pierwszy raz spotkałam się z Julią z FREEQUENCE, znaną jako Jules. Zjadła z nami. Już od pierwszych zdań miałyśmy świetny kontakt, jakbyśmy kiedyś już się spotkały, już znały. Razowy także się odnajdywał w sytuacji. Ah, piękna więź traceurska.

Posiedzenie zostało przerwane, by pojechać do naszego hotelu. Ulokowany na wzgórzu, akurat ja i Rzw dostaliśmy pokój na samej górze. Widok z okna sprawiał, że szczęka opadała.

Szybkie przebranie się w ciuchy treningowe, by pójść na oficjalne otwarcie imprezy, w tłum garniturów i sukienek koktajlowych. LDZ represents >D Niestety plan treningu po gali nie wypalił, więc tym głupiej nam było. Ale kto by się przejmował, gdy było jedzenie za free :3
Ludzkość została w centrum, a Razowy i ja wróciliśmy do hotelu się wyspać. W końcu następny dzień zapowiadał się bardzo treningowo.
Widok nocnego Stuttgartu jeszcze bardziej zaginał czasoprzestrzeń. A ja walczyłam z umierającą baterią aparatu, by zrobić choć jedno zdjęcie. Ha, smak zwycięstwa ;)


Gdy on jest za granicą, to się jakoś tak bardziej tęskni?
No... prawda.


Poranek bardzo przyjemny. Ogarnięcie się zajęło mi kilka minut, pomijając walkę z moim kotem, a raczej jej sierścią >.> nie ma to jak biały kiciuś lubiący przechodzić po świeżo wypranych czarnych ubraniach.
Z Jules mieliśmy się spotkać o 11 na stacji S-bahn Feuersee. Jednakże ja i Julia mamy jedną wspólną cechę - choć tego nie lubimy, to ciągle się spóźniamy xD Dlatego po kilkunastu minutach przyszli po nas dwaj traceurzy. Na szczęście pierwsza miejscówka mieściła się niecałe 2 minuty od miejsca, gdzie staliśmy.

Jak zauważyć traceura?
Stoi tam, gdzie nie powinien ;D

Przywitałam się z zebranymi już osobami. Dużo dziewczyn było, no ale to nie Polska - tu traceuses nie są rzadkością i zjawiskiem prawie że nadprzyrodzonym. Były miłe, ale mało rozmowne. W sumie rozumiem, mnie angielski jeszcze dwa lata temu strasznie odstraszał, mimo że porozumieć się w nim umiałam.
Poskakałam to i tamto, nawet się okazało, że część rzeczy nie sprawia mi trudności, a niektórym dziewczynom stamtąd tak. Reprezentowałam Łódź jak najlepiej mogłam ^^
A Razowy jak ryba w wodzie, mimo bolącego kolana porządny pokaz umiejętności robił.

 Na pierwszej miejscówce poszłam z Jules do sklepu po wodę.  Wracając spotkałyśmy trzy małe niemieckie dziewczynki, które zrobiły sobie stoisko na ławce w parku i sprzedawały ręcznie robione bransoletki z muliny. Takie małe, a jakie zaradne ;D Jules ukucnęła, chwilę z nimi pogadała a ja patrzyłam się na staw. Gdy wstała, podała mi jedną z bransoletek od dziewczyn, a drugą założyła na swój nadgarstek.
Niesamowicie miły gest.
Zmieniliśmy miejscówkę na lekko ponad dwumetrową ścianę. Świetny ździeracz nadgarstków. Obok była dziwna metalowa konstrukcja, nadająca się do skakania. I tu kolejna niespodzianka - nie potrzebuję już mnóstwa czasu, by stworzyć sobie traskę i płynnie ją wykonać. Level up!

Po ściance przenieśliśmy się do sklepu, kupić coś jadalnego.
Tak, żelki były priorytetem.

Tak obładowani poszliśmy na plac główny przed ratuszem, by rozstawić czekające już na ziemi rusztowanie. Brudne jak cholera, ale dobrze, że było. Rozstawianie tego było naprawdę walką o stabilność, którą po części wygraliśmy. Przynajmniej jedna osoba była w stanie swobodnie po tym biegać.


Korzystając z pozostałego czasu wolnego zjadłam to, co zakupiłam (serek o smaku kebaba, om nom nom) i przeszłam się do pobliskiego sklepu DM na zakupy kosmetyczne. Skoro już jestem w Niemczech, to muszę korzystać! Dorwałam to, co chciałam (olejki do włosów, ah my precious). Eh, w Polandii takich rzeczy nie ma :/
W międzyczasie na placu zdążono rozstawić wielkie namioty, gdzie Owca, Dawid i reszta grafficiarzy tworzyła swoje cuda.

Zrobiło się ciemno, porozstawiano wielkie lampy, wszystko dopięte na ostatni guzik. Zebrało się naprawdę dużo przechodniów, traceurów także. Po wstępnym rozskakaniu się Jules wybrała spośród nas dziewięć osób - w tym mnie - i zgromadziła, by ustalić jakiś plan naszego występu. Jako, że tylko jedna osoba na raz mogła skakać po rusztowaniu, każdy dostał swój numer. Biegliśmy dwa razy, pierwszy bieg był zaplanowany, drugi to luźna improwizacja. Byłam siódemką, w pierwszym biegu robiłam duży skok do lache pod skosem, przeskakiwałam rurkę będącą na wysokości talii i czekałam na boku, aż Jihane z numerem 8 skończy swój bieg, bo pod jego koniec on robił flagę, a ja jednocześnie chorągiewkę.

Śmiesznie było, gdy robiliśmy próbę generalną do tego. Każdy na swoich pozycjach, zaczęliśmy po kolei biegać, potykać się, nie dokręcać i doskakiwać, grunt by po prostu pokazać innym "patrz, tę barierkę pacnąłem, czyli podczas show na niej wyląduję". A ludzie się gapią i biją brawo za taką fuszerkę xD

Chwilę później pojawiły się wielkie kamery, Jules wskrobała się z Tomkiem na ciężarówkę i stamtąd przez mikrofon wygłosili krótką przemowę. I się zaczęło.
Mimo wielkiego tłumu gapiów (ku mojemu zdziwieniu) stres przeszedł w momencie, gdy wyskoczyłam ku drążkowi. Nie ma świata, tylko ja i parkour.
A chorągiewka, którą zrobiłam, była najlepsza i najdłuższa w moim życiu xD

Oto nasz show team, plus Julia i Gabor - nasi 'ogarniacze'.

Gdy po zrobieniu zdjęcia rozeszliśmy się po swoje butelki z wodą, podeszła do mnie Jules i powiedziała coś, co zapamiętam na zawsze. Nie spodziewałam się, że naprawdę poczuje potrzebę poinformowania mnie o tym, a tu proszę. Dzień Cudów trwa.

"I am happy I met you."

Po pokazie przeszłam się pooglądać graffiti. Dawid całkiem nieświadomie stworzył zacnego clowna, a Owca wykonał przecudny obraz kobiety dotykającej graffiti. Pamiętałam, że właśnie to rysował długopisem po wyjściu z autokaru w piątek.
Potem całą ekipą poszliśmy na jedzenie. Było przepyszne. Jak to powiedział Razowy, "magic ingredient - it's for free". Wino i piwo też for free. A butelkę Żubrówki skombinowaliśmy za 5€ ^^
Występ Zoraka i Bolana był zacny, ekipa tańcząca breakdance również wymiatała.
Magiczne szutczki w backstage'u, śmiech do bólu brzucha, sprite z wódką w szklankach przed ratuszem,
Sztokhor Crackhouse 2013, dziesięć nowych przykazań, "ooo, it's raining, yaaaay", wyprawa krzyżowa do shitsplatz/klopsplatz, pogawędka z przypadkowo spotkanym traceurem, uściski, przemarsz pieszo z Razowym do hostelu (całą drogę pod górkę), zgon o jakiejś 4 nad ranem. Wszystko się z sobą miesza, jedno wielkie wspaniałe wspomnienie.


... na szczęście byliśmy na tyle ogarnięci z Razowym, że zdążyliśmy wystawić nasze buty za okno przed pójściem spać.




Za to poranek był ciężką walką.
Przegraliśmy śniadanie, ale na szczęście banan i chrupki uratowały sytuację. I krem o smaku kebaba.
Nasz letarg ciągnął się aż do... 13? W każdym razie padał deszcz, świetny powód by jeszcze chwilę pozdychać w łóżku.


W końcu zebraliśmy się i pojechaliśmy na miejscówkę mieszczącą się na stacji U bahn, Universität. Naprawdę zarąbista, po części kryta, cudo. Razowy zabezpieczył się anty-treningowo i założył normalne spodnie, ja jednak postawiłam na ciepło i wygodę dresów. 
Na miejscu było już kilka osób, po chwili dotarła do nas Jules. Takie chodzące nędze i rozpacze, cała nasza trójka zakwaszona i skacowana x_x
W sumie nie żałuję, że założyłam dresy. W pewnym momencie Julia wstała i zaproponowała mi siłówkę. Choć to brzmiało bardziej jak stwierdzenie faktu, nie miałam nawet możliwości odmówić. Wstałam z podłogi i ociągając się podeszłam do towarzyszki.

- Widzisz te strasznie długie schody w dół metra?
- No widzę.
- Będziemy po nich wbiegać :D
- ... <grobowa cisza>

A w duchu myśli "gdybym była sama, to by mi to do głowy nawet nie przyszło, takie okropne zakwasy mam". Ale mówi się trudno, no i to tak trochę słabo z mojej strony zdezerterować w takim momencie.
Wolno zeszłyśmy na dół. Kilka zdań rozmowy, i zaczęło się.

- Ready? Coz I'm not. Go!

Co jeden schodek, co dwa, co trzy, prece co trzy, na jednej nodze co schodek, jak najszybciej, wszystko z powtórzeniem dwa razy. Łącznie 12 wbiegnięć na górę. Myślałam, że zaraz puszczę pawia, a nogi trzęsły mi się jak galaretka.

- Jules, czemu to robisz?

W przerwie na dole trwającej zaledwie tyle, co 3/4 wypowiedziane zdania czuć było coś naprawdę dziwnego. Taka jedność wobec wspólnego wyzwania - zdobyć te cholerne schody. Teraz gdy to piszę, przypomina mi się sytuacja z Hellnight, podczas mojej i Emila wycieczki na 4TLOM... Tyle, że tu praktycznie obyło się bez słów. Wystarczyło wymienić się spojrzeniami.

Było krótko, ale intensywnie. Potem rozciąganie i już mogłam stwierdzić, że następny dzień pod względem zakwasów będzie piekłem. I był :'D



Zwinęliśmy się z miejscówki, by udać się na spotkanie przed ratuszem. Betina i kilka osób już tam było. Gdy zebraliśmy się wszyscy, powędrowaliśmy do bardzo przyjemnego pubu, z siedziskami wyglądającymi jak owce :3 Sok jabłkowo marchewkowy i dziwne pierogi były naprawdę smaczne. Tylko naprawdę nie wiem, co niemcy mają z tym sosem vinegret do sałatek >.<
Tam musieliśmy się pożegnać ze wspaniałą Jules. Chwilę później poszliśmy pieszo przed wejście podziemne do stacji Charlottenplatz, gdzie rozpoczął się nasz 'festiwal'. Prawdziwe igrzyska.

Pijany Jezus nie będący policjantem, SSmani patrzący się zza krzaków, ideologiczna dysputa czy jak Mojżesz rozstąpi morze, to czy Jezus idący za nim wydostanie się na powierzchnię, gdy wody się zstąpią, schody metra, genialny plac zabaw z gniazdem na górze, spray akcja, czerwona ulica, więcej schodów, gubienie drogi, znów schody, podróż do hotelu... a w hotelu schody, bo mój pokój na samej górze. Jak w sowiarni.
Wyjście na balkon przez okno to naprawdę niezła opcja. 
Gdy wznosisz toasty wodą mineralną wiedz, że coś się dzieje.
Istny melanż ostateczny.
Nie można też zapomnieć o przepowiedni Owcy.
Będzie rano taki gepressen, że łomatko. Zbiorowy docisk.

Jestem słabym zawodnikiem...


Poranek - bitwa o przetrwanie, część II.
Szybkie pakowanie dobytku i ewakuacja na śniadanie. Facetce trochę puściły nerwy, przez co jazda pod ratusz na gapę była niezwykle emocjonująca :P Na szczęście topór wojenny został zakopany, i łokcie w kieszeniach się już nie otwierały.

Ktoś z przodu autokaru wpadł na iście szatański pomysł ujarzmienia nas poprzez włączenie filmu. O zgrozo - zadziałało. Pierwszy ('Próba ognia') był tak bardzo mózgopiorący, że prosiliśmy o bis w języku niemieckim .__. Za to facetka puściła nam Epokę Lodowcową, a potem misia Yogi. To już był totalny nokaut. Film o niebezpiecznym spływie pontonem na szczęście trochę wyrównał poziom.

Nie mam szczęścia do hot dogów na stacjach, nigdy nie trafiam na gorące kiełbaski .__.
Pod koniec podróży zaczęła mnie strasznie boleć głowa, ale dobry humor ciągle się utrzymywał. Na pożegnanie dostałam dla brata płytę z autografem Zoraka i Bolana, wszystkich wyściskałam i pojechałam z mamą do domu.



Na koniec dowód, że głupi ma szczęście - jakiś niemiecki obywatel znalazł mój telefon, sprawdził w nim numer do mojej mamy i się skontaktował :D Tyle wygrać!





środa, 9 października 2013

Tak...



Uwielbiam to uczucie, gdy moim ciałem targają po-wysiłkowe dreszcze, ciężko oddycham ze zmęczenia i jestem mokra od potu. Zimny prysznic jest wtedy taki przyjemny...


Dużo się ostatnio dzieje w moim parkourowym światku. Nagle, naprawdę znienacka zaczęły się pojawiać różne oferty i okazje, o których nawet nie myślałam.
Po części na pewno dlatego, że ostatnimi czasy naprawdę bardzo przypogresowałam. To wszystko zaczyna wyglądać naprawdę płynnie, szybko, zwinnie. Tak... zaczynam być zadowolona.
Z drugiej strony gdy mam nową okazję, nie zastanawiam się już czy na pewno, ale to na pewno mi się to należy, czy nie zabieram miejsca innym, czy jestem odpowiednia... Skoro ktoś widzi jakie są na ten moment moje umiejętności, i nadal coś mi proponuje, to ja nie zamierzam się wahać. Tak... chwytam szanse jak barwne ptaki za ogony.



Jutro kręcenie materiału na przegląd etiud studenckich dla znajomego.
W następny weekend parkourowa wyprawa do Stuttgartu w ramach pewnego projektu.
Gdzieś pomiędzy pomniejsze, ale nie mniej ważne zaplanowane wydarzenia.





sobota, 5 października 2013

Random#2



No i 'nadejszła ta wiekopomna chwila'...
Zrobiłam wbitę na dwie nogi z podporu. Po długiej, ponad rocznej walce.
Było mnóstwo frustracji, trochę kopania murków...
A brakowało zwyczajnej wiary w siebie.



Walka z samym sobą jest najcięższym wyzwaniem.
A wgrana w takiej walce - najsłodszą nagrodą.



Powoli przyspieszam. Nabieram pewności siebie. Cudowne uczucie! Gdy podchodzę do murka z zamiarem wykonania skoku, i ciało samo wie, co ma robić. A ja wyłączam myśli - i biegnę.



Sypana herbata w McDonaldzie przepyszna. Treningi za każdym razem owocne, buty starte w niecałe pół roku.
Poza tym sezon domowych siłówek uważam za otwarty.




-"kupuję sobie rurkę do pokoju!"
-"ojej, to już rzucasz parkour?"
Tak, jasne. Już lecę. Bo jedno tak cholernie wyklucza drugie.




Co ja bym zrobiła, gdybym was wszystkich nie znała...




sobota, 28 września 2013

OZP '13

Czwartek

Wieczór dnia poprzedniego był tak pechowy, że nawet łańcuch mi w rowerze spadł, gdy jechałam prawie po ciemku do Iwony. Nie ma to jak mieć całe ręce w smarze.

Kolacja była pyszna, i potem raz dwa do łóżek.


Piątek

Pobudka przed 4 rano.
Iwi zrobiła już przepyszne śniadanie i herbatę z cytryną. Zapach jedzenia pomógł mi zwlec się radośnie z łóżka (radośnie w duszy, Iwona mówi że wstałam z godnością zombie).

Pięć godzin w pociągu.
Trochę czasu przegadane o wszystkim i niczym, trochę przespane, jeden wniosek się nasuwa - albo Wrocław jest o wiele za daleko od Łodzi, albo PKP gra sobie w kulki >.>


Stacja Wrocław Główny.
Odebrała nas Iza, zabrała do siebie, nakarmiła. Słowotok, nie mogłyśmy usiedzieć w ciszy. W końcu się zebrałyśmy i wyruszyłyśmy pieszo na Manhattan. Napięcie rosło z każdym krokiem, słońce ładnie smażyło, może nawet za ładnie. Na miejscu nie było prawie nikogo, ekipa powoli się zbierała przy barierkach za Biedronką. Powolne powitania, rozgrzewka, wypatrywanie znajomych twarzy... jak zawsze na zlotach. Energia mnie rozsadzała, i w głowie tylko jedno pytanie miałam: "czy poznam jakieś nowe traceurki?".


Zdjęcie grupowe i puh, wszyscy się rozlecieli po całym Manhattanie. Najpierw poszłam coś ćwiczyć na barierkach za Biedronką, potem przeniosłam się do Iwi i Izy na murki przy śmietniku, ale za długo też tam nie pobyłam, znów poleciałam gdzieś indziej. W sumie, to chciałam skoczyć i zrobić więcej, niż pozwalało mi ciało (w tym przeciążona ręka...) i czas. Eh, ja naiwna... Jakoś pod koniec pobytu na Mnht dziewczyny zaczęły się trzymać w grupie...



Przenieśliśmy się kolejną miejscówkę, Bramę Oławską. Iza zniknęła, pojechała do Soczka do szpitala, bo ten wspaniałomyślnie rozwalił się w pierwszych kilkunastu minutach zlotu, a ja z Iwoną i Kingą skakałyśmy sobie to tu, to tam, rozciągałyśmy się i stawałyśmy na rękach. Bo trawa była fajna.

Przyjechała też wtedy Kasia i Neta. W sumie niedługo potem zwinęłyśmy się wszystkie w prawie całkiem damskim towarzystwie w okolice starówki, kierowane instrukcjami telefonicznymi Izy. Po drodze weszliśmy do Biedronki, przestraszył mnie pan strażnik (nienawidzę szyb z jednej strony wyglądających jak lustro .__. ). Potem troszkę błądzenia po podwórkach, ale dałyśmy radę. A tam różne murki, trzepak upaćkany przez ptaki, w sumie bardzo przyjazny teren. Po chwili przeniosłyśmy się kawałek dalej, gdzie z uporem maniaka ciskałam kongi (z intencją wylądowania na preca). I wleciałam, ale co się najęczałam, to moje... (a Iwona mówiła, że to zrobię, kIwi Wyrocznia).

Neta stwierdziła, że czas się zbierać na konferencję. Miałam dylemat, bo dobrze mi się tam skakało, ale także chciałam pójść razem z resztą, zobaczyć o czym się wtedy rozmawia, być może wtrącić swoją wypowiedź.
Swoją drogą w duszy miałam wrażenie, że im dłużej ćwiczę, tym mniej wiem o parkour. Na samym początku byłam tą pierwszą wypowiadającą się na te tematy, teraz wolę posłuchać innych i w ciszy skonfrontować to z moimi przekonaniami... ot, taka ironia.


Zdecydowałam się zostać wraz z Iwoną i poczekać na Izę i Soczka. Jeszcze troszkę skakałyśmy, zguby do nas dołączyły, zagadał do nas bardzo nietrzeźwy pan, poszliśmy do domu zjeść, gadać i spać.
Ale przed spaniem zjadłam ciastko od brata.
Ciastko było dobre.


"Juliaaa, jak ja cię kocham!!"


 Sobota
 
 Poranek taki wspaniały. Wszystkie razem, tak jakby było to czymś oczywistym.
Wrzuciłyśmy co nieco na ruszt i ruszyłyśmy na Kosmos.

Problem nr 1: stwierdzamy zakwasy.
Rozgrzewka była długa, bardzo dokładna. Z Jedi i Iwi chodziłyśmy po osiedlowych krawężnikach bo lawa,  znalazłyśmy bardzo fajny zaułek, powskrobywałyśmy się na ścianki. Potem wzięłyśmy plecaki i poszłyśmy w inne miejsce, gdzie ludzie cisnęli kongi do preca i takie tam... a ja z Jedi zdecydowałyśmy się zniknąć na chwilę.
Bo dach.
To było piękne w swojej dziecinności. Jak w sekundę stać się dzieckiem-ninja, magiczną niewidzialną wojowniczką, eksploratorką i kto wie czym jeszcze. Nie, my z tego po prostu nie wyrośniemy.

Skakałam z nimi, i z nimi, i jeszcze z nią i nim... bez ograniczeń, podziałów na grupy, trzymania się czyjegoś ogona.

Powrót do domu, jedzenie, powrót na trening, tym razem  Plac Strzegomski. I ten cholerny cat...
Coś tam porobiłyśmy, ale w pewnym momencie przynajmniej ja przełączyłam się na oglądanie reszty.
Ah, i te salta na trawce, pięknie obfocone i wrzucone do gazety z opisami "zlot parkourowców"... because fuck, that's why.

Problem nr 2: stwierdzam ból łokcia.
Ciągle, jakby już nie bolał mnie wczoraj, tydzień temu, miesiąc wstecz... nie, musi boleć nadal. Frustracja rosła.
Było bardzo dużo ludzi, aż ciężko cokolwiek robić...

Wraz z chłopakami wróciliśmy do domu Izy, odpocząć przed wyprawą na kebaba i Zielak.
Kebab jak marzenie, aż się głodna robię jak znów o nim myślę. Wszamałyśmy wszystko <3







Dużo śmiechu, fotki z samowyzwalacza, wypatrywanie gór i moje profesjonalne zejście ze ściany.
Bo jak jest dziura, to trzeba w nią wlecieć, prawda?


 Ja i Iwona poszłyśmy spać, a Jedi z Izą zdecydowały się pozwiedzać świat nocą. Nadal uważam, że była to dobra decyzja. Jestem strasznym śpiochem.


Niedziela

Poranek niczym walka z niewidzialną siłą wciskającą cię w łóżko. Wszystkie zakwaszone, zmęczone, zadowolone. I głodne, oj tak!


Względnie szybka mobilizacja i już byliśmy w drodze na Kozanów. Na miejscu ludzie porozrzucani po całym osiedlu, ja coś tam skoczyłam, ale wszystko mnie bolało... Na koniec znalazłam fajną rurkę i pokombinowałam kilka rzeczy na niej, ale i tego nie za wiele. Mimo wszystko lepiej się ruszać, niż stać i się patrzeć jak Steel czy Phosky robią cuda i akrobacje. Choć nie powiem, robiło to wrażenie.

Część ludzi już wracała do swoich miast, część pojechała na stadion, a my się zebraliśmy do domu, by Jedi i Iwi miały czas na spakowanie się, po czym pomaszerowałyśmy na dworzec.
Warte zapamiętania jest to, że pociąg się spóźnił, bo ukradli tory. Tak bardzo Polska...
Przynajmniej Polski Bus zawsze punktualny.
"Oddaj tory mówię! Oddawaj! D:< "

A wieczorem ubrałam się w coś innego niż dres i poszłam z Izą na wielką outdoorową imrezę traceurską.
Były salta po pijaku, była policja, peleryna z chustki bo komary, spacer przez starówkę, krojenie szynki i palca i wiele więcej atrakcji.
Szkoda, że wróciłam wcześnie by się wyspać, ale jak już pisałam - jestem śpiochem.

I potem nastał poniedziałek, koniec zlotu, lenistwo z Izą i Soczkiem oraz odkwaszanie się. 


Wracam do tych chwil i w głowie ciągle mam 'piosenkę zlotu'... :)
http://www.youtube.com/watch?v=Tl7fGwLJMUI

sobota, 14 września 2013

Czerwcowa podróż - 4 The Love of Movement!



Pobudka o 7 rano.

Za oknem deszcz i szarość, my przez to zasmuceni i poddenerwowani.
Zjedliśmy przepyszne śniadanie zrobione przez Stefana, zarzuciliśmy plecaki na plecy i w drogę. Zimno i mokro, ogólnie bardzo niefajnie.
Stefan pokazał nam, jak działają pociągowe biletomaty na pieniądze, zakupiliśmy więc dwa bilety do Rotterdam Centraal. Gdy wsiedliśmy do pociągu od Stefana odgrodziła nas istna ściana deszczu.
I jak my będziemy skakać?

Jazda upłynęła nam w ciszy.
A w głowie tysiąc myśli i jedna osoba.


Najtrudniejszym etapem było dostanie się z dworca na miejsce eventu. Mapkę jako taką mieliśmy, natomiast pytani ludzie totalnie nie ogarniali świata.

-przepraszam, w którą stronę mam iść by dojść tu i tu?
-aaa, eee, uhh... nie wiem, idźcie tu do Info point, pomogą wam.

-przepraszam, żeby kupić bilet dla kolegi, który nie ma OV chipkaart, to co muszę zrobić?
- nie wiem, nie wiem! w Info point spytajcie :O


I o co by się nie spytać, odsyłali do info pointu. A tam kolejki jak za PRLu! I czas uciekał.
W końcu się zdenerwowałam i poszłam w dół do stacji metra, gdzie stały w rządku takie automaty do kart.
Oczywiście można je było ładować tylko monetami, papierków nie przyjmowały. A my mieliśmy same papierki...

-przepraszam, wymieni mi pani 10 euro na monety?
-proszę iść do Info point, tam wam pomogą.

No kurde balans >.<"

Na szczęście Emil stanął na wysokości zadania i poszedł z nieszczęsnym banknotem na spacer po sklepach. A ja myślałam co zrobić, by on też mógł jechać metrem. Czasami posiadanie OVchipkaart bardzo ułatwia życie i oszczędza pieniądze...
Emil wrócił z monetami, a ja odkryłam, że biletomaty także drukują jednorazowe karty. Wydrukowaliśmy jedną za bodajże 5€ dla Emila, przeszliśmy przez bramki by zjechać jeszcze niżej, na perony.
Zawsze przechodzi mnie dreszcz, gdy wsiadam w obcym mieście/kraju do jakiegoś pojazdu komunikacji miejskiej xD Mimo upewniania się po tysiąckroć, czy to na pewno TEN pojazd, jadący w TYM kierunku, mam wrażenie że i tak pojadę w złą stronę...
Ale wszystko się zgadzało. Po chwili zaczęłam rozpoznawać okolicę, mózg co chwila zasypywał mnie obrazami, które drzemały głęboko w mojej podświadomości. Choć tym metrem jechałam dopiero drugi raz w życiu, odniosłam wrażenie, że znam to wszystko od dawna.
Przed wysiadaniem znów dreszcz niepokoju. Ale ponownie wszystko się zgadzało.

"Patrz! A tu w październiku rok temu stała taka wielka grająca szafa! A tutaj się idzie prosto... a nie, jednak nie! Haha, rok temu też się tu cofaliśmy... O, pamiętam tę rzeźbę, czyli kolejna uliczka w lewo i jesteśmy na miejscu!"

Zmierzałam do sali 010 Trickz (o której pisałam już TU: KLIK), bo miał być tam organizowany nocleg. Jednak nikogo nie było, sala zamknięta, a napotkany nieopodal sali człowiek pokazał nam na swoim GPS jak (idąc przy okazji pięknie naokoło...) dojść do punktu docelowego, ogromnej hali AHOY.
Jakieś może 10 minut marszu dzieliło nas od tego wszystkiego. Deszcz ustąpił, gdy walczyliśmy z biletomatami metra, i z tego całego zamieszania nie zauważyłam, że niebo robi się coraz czystsze i słoneczne...
I oto ujrzeliśmy. Rozstawione rusztowania, ludzi jak mrówków. Dostałam takiego kopa, jak nigdy podczas tej podróży :D i pędziłam na miejsce tak szybko, na ile pozwalały mi ciężkie torby i plecaki. Przeszliśmy przez szklane drzwi hali, gdzie zrzuciliśmy bagaż. Emil został tam, a ja wyszłam na zewnątrz szukać kogoś, kto by nam pomógł i powiedział co i jak. I znalazłam, podeszłam od tyłu i zawołałam po imieniu.

Ah, tęsknota sprawia, że pocałunki od razu stają się słodsze i wspanialsze i świat na chwilę znika...

Po tym krótkim oderwaniu się od rzeczywistości Cyriel poprosił, byśmy poczekali tam gdzie nasze torby, a on zaraz wróci i nam pomoże.
Dziwna cisza, tyle pamiętam.
Cyriel wrócił, pokazał gdzie położyć plecaki, powiedział, że w sumie możemy już się rozgrzewać i ćwiczyć i znów gdzieś pobiegł. Zamieniłam kilka słów z Emilem i zaczęłam witać się ze znajomymi. Nie mające końca hey, how are you doing? what's up? Tyle znajomych uśmiechniętych twarzy... Kurczę, jak w domu.
Miłe, że ludzie sami do mnie podchodzili się przywitać. Kojarzyli mnie, chcieli rozmawiać.
Doceniłam także moc kontaktów xD Bartje wyściskał mnie i dał swoją przepustkę na smyczce, dzięki której mogłam swobodnie wejść do środka hali i skorzystać z toalet, zamiast lecieć do toi toi. Takie luksusy ;D

Rozgrzałam się dokładnie, troszkę speszona ilością osób. W tłumie wyłowiłam wzrokiem kilka dziewczyn trzymających się razem, podeszłam i zagadałam. Były to miejscowe traceurki, holenderki. Młodsze ode mnie, roześmiane, szybko wciągnęły mnie w swoje towarzystwo. Ze zdziwieniem odkryłam, że umiem w sumie najwięcej, mimo że same jak mówiły ćwiczą parkour od 2-3 lat. No ale widać było, że siedzą bardziej w gimnastyce. Pokazywałam im trochę tego i owego, a one szybko łapały. Tak, jednak mam coś z nauczyciela xD Nie da się od tego uciec.


 Długo by opowiadać o tym, jak przebiegał dzień. Warto wspomnieć o wycieczce po prowiant do centrum handlowego (labirynt, no jak nic labirynt >.>). Croissanty ze sklepu Albert Heijn <3 I vla, oraz reakcja Emila na nie. Mówiłam, że dobre, prawda? :3
Niesamowicie popularna była gra w 'ninja'. Ludzie stawali w rozsypce i musieli jednym ruchem 'zbić' dłoń osoby po lewo. Miało się jeden ruch na atak i jeden na unik, poza tym trzeba było stać nieruchomo.


Widziałam też długowłosą blondynkę, trzymającą się ze swoimi kumplami. Jakoś tak wyszło, że dopiero w połowie dnia przywitałyśmy się - Jasmijn była belgijką, tak jak jej koledzy. Trenowała już 3 lata, co było naprawdę widać po jej sposobie poruszania się - gracja, flow i siła *_*


W sumie przez większość czasu byłam takim elektronem, luźno przemieszczającym się między ludźmi i przeszkodami. Skakałam sama lub z kimś, taka swoboda bardzo mi przypasowała. Nie bałam się stanąć w kolejce do skoków, co w sumie stworzyło bardzo śmieszną sytuację :P Był taki dziwny kong do preca na barierkę blisko ziemi, który nie należał już do łatwiejszych. Zauważyłam czteroosobową grupkę próbującą to polecieć. Stanęłam z nimi i też spróbowałam - zdziwiona wylądowałam blisko rurki, co zachęciło mnie do kolejnych prób. Jeden z chłopaków z grupki nagle zagadał do mnie, sugerując iż powinnam zejść jeszcze odrobinę niżej i dłonie położyć w innym miejscu. Posłuchałam, skoczyłam i doleciałam! Niestety był to nieustany precek, przez co wszyscy śmiali się mówiąc stick it, stick it! Skoczyłam ponownie i ustałam. Ha! Pan Od Porady podszedł blisko i przybił mi piątkę, gratulując skoku.

- świetna robota! Bardzo się cieszę, że skorzystałaś z mojej porady co do skoku.
- to ja dziękuję! Gdyby nie ty, chyba bym tego nie doleciała. A poza tym, jak masz na imię?
-*lekki uśmiech* no tak, nie przedstawiłem się. Jestem Chase, Chase Armitage. A ty?
- O__O"

No tak, i stąd jego zdziwienie :P Każdy go tam znał i nikomu nie musiał się przedstawiać, aż zjawiłam się ja. No typowe. Było dużo śmiechu :)




Miło było także spotkać rodaków.


Gdy zrobił się wieczór, goście specjalni oraz Cyriel odjechali autokarem do Hagi, a reszta ludzi przeniosła się do sali 010Trickz. Było jeszcze dużo czasu do nocy, więc razem z Jasmijn i jej grupą wybrałam się do miasta. Ta po prostu, spacerkiem gdzie nas nogi poniosą.
A poniosły nas po ładnych bocznych uliczkach, wprost do sklepu monopolowego :P I z trunkami usiedliśmy sobie na kamieniach i drewnianych belkach pomiędzy blokami.

Gdy wróciliśmy na salę, okazało się że materace już pozajmowane i nie ma gdzie spać. Usiadłam jeszcze na korytarzu z Jasmijn i Suzette i ponarzekałyśmy sobie na panujące warunki, kontuzje i tym podobne :P

Gdy zrobiło się późno, z Emilem rozłożyłam się na wielkim materacu w największej sali... i nigdy przenigdy nie zapomnę tej okropnej nocy. Nie spałam wcale, bo oszołomy ciągle puszczały z wielkich głośników pornosy, muzykę, gadali przez megafon... bo to takie śmieszne, budzić ponad 60 osób, prawda?  >.<'
Do dziś żałuję, że nie złapałam tego kolesia, który co rusz otwierał drzwi do siłowni, gdzie się przeniosłam ze śpiworem, i zapalał światło. Ale fajnie się biegło slalomem po korytarzu, między sfrustrowanymi sennymi ludźmi. Ktoś tam jęknął błagalnie "catch him!". Ale mnie obsługa w rejestracji powstrzymała :<


Ludzie śpiący gdzie się da... taki widok zastałam wczesnym rankiem.

Dlatego właśnie poranek następnego dnia nie należał do najlepszych. Zła i głodna wzięłam swoje manatki i ruszyłam z Emilem pod halę AHOY. A tam już stał autokar z gośćmi specjalnymi.
Misja Croissant i Misja Pindakaas. Wszystko oczywiście przegryzane chlebem razowym. 
I znów: skok tu, skok tam, rozmowa z kimś, skok tu, skok tam, wyprawa po picie/jedzenie, skok tu... wszystko okraszone ogromnymi zakwasami. Ale jakoś je koło południa rozbiłam i w miarę sprawnie się poruszałam.




I znów - uśmiechnij się, a dostaniesz przepustkę. Like a boss.
Zauważyłam także ciekawe zjawisko pt: nastroszę piórka - to moja kurka!. Śmieszne to było, ale jednocześnie na swój sposób słodkie.

Około 11 pojawił się dość ważny problem dotyczący nadchodzącej nocy. Tak jak nie pomyślałam o noclegu przed zlotem (i na szybko aranżowałam coś będąc w Berlinie), tak nie przyszło mi do głowy, że event skończy się późnym popołudniem... i wycieczka do Polski nocą nie będzie czymś wybitnie przyjemnym. A szczególnie nie po takiej nocy...
Jedno słówko do Cyriela i już wszystko było ustalone. Mieliśmy jechać autokarem z gośćmi specjalnymi do Hagi :) Czas mijał, ludzie zaczęli się rozchodzić. Jakąś godzinę przed końcem dostałam własną przepustkę, Emil także, i weszliśmy do hali, gdzie - jak się okazało - odbywały się mistrzostwa Holandii w gimnastyce, a Cyriel wraz z grupą Progression mieli krótki występ podczas przerwy w zawodach. A ja to wszystko oglądałam totalnie za darmo :D Naprawdę wspaniałe widoki i akrobacje.

W ramach podziękowania za nocleg pomagałam z Emilem poskładać przeszkody, które były własnością sali parkour FreeFlow Den Haag. Razem z wszystkimi zjedliśmy też za darmo przepyszny obiad, wielki szwedzki stół bez ograniczeń :D Te góry jedzenia na traceurskich talerzach :3

Na sam koniec jeszcze poukładaliśmy maty, wcisnęliśmy je do ciężarówki i wyruszyliśmy do Hagi. Autem z Philipem, bo autokar już odjechał.
Jakoś dziwnie ciasno mi było. Naprawdę dziwnie.


Holandia jest w tym piękna, że ma wszędzie autostrady, i przejazd z miasta do miasta zajmuje dosłownie chwilkę.

Sala FF Den Haag jest przecudna! Pierwszy raz tam byłam, i nie mogłam wyjść z podziwu. Znajdowała się w jednym skrzydle szkoły (prawdopodobnie kiedyś funkcjonowała tam sala do wfu), jednakże była od reszty budynku oddzielona potężnymi drzwiami.

Była jakaś 18:00, ludzie skakali sobie wszędzie, i ja także. Szczególnie korzystałam z dobrodziejstwa, jakim jest basen z gąbkami :3 Ale szybko straciłam resztki moich sił. Nie dziwię się, po takim intensywnym weekendzie każdy czuł się co najmniej ociężały.

Usiadłam z Cyrielem w kącie i zaczęłam rozmawiać. Tak naturalnie jakby nigdy nic. Jakby tak właśnie miało być, od zawsze i na zawsze.
Na stół wjechała pizza, mnóstwo pizzy. Podczas jedzenia oglądaliśmy różne parkourowe filmiki puszczane przez traceurów z 3R, Mat i Chase z pasją opowiadali o podróży tu i tam, Pip dorzucał swoje komentarze, Jason ciągle narzekał, że rogi pizzy są takie smaczne a bodajże Michael ich nigdy nie jada i się marnują...
I znów dziwnie mi się zrobiło. Ja te osoby widziałam, znałam, ale wszystko to w 'internetach', tak daleko, że aż nierealnie. A tu proszę, tacy bliscy, tacy ludzcy, mili, namacalni wręcz. I obrzucający się pudełkami od pizzy.

Szybki prysznic z zimną wodą, dwa połączone śpiworki na ogromnym materacu, nocne poszukiwanie toalety i znów długa rozmowa. A na koniec twardy sen bez snów.



O poranku szybka mobilizacja i wycieczka tramwajem do punktu autostopowego.
Było mi słodko-kwaśno, wesoło i smutno zarazem.
Ale w końcu uśmiech zwyciężył.

My to z Emilem potrafimy znaleźć się w dobrym miejscu w dobrym czasie - kawałek przed Utrechtem podszedł do mnie mężczyzna:

- A to gdzie jedziecie?
- O_O Pan mówi po polsku...? Ale... skąd pan wiedział?
- A poznałem was po tej zielonej torbie z napisem Kawix. To gdzie jedziecie?
- Do Łodzi...
- To się wam ku'wa poszczęściło, bo ja też! Wbijajcie do auta.

:D
I już około 1 w nocy dnia następnego leżałam w swoim łóżku, nie mogąc pomieścić w głowie ile rzeczy przytrafiło się mi w ciągu jednego niecałego tygodnia.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Pierwszy film.


Po długiej walce z Sony Vegasem i wolnym Internetem - oto jest! Mój pierwszy filmik parkour.





To były świetne wakacje! Dużo podróży, autostopowania, treningów w Holandii i Polce. Wraz z Cyrielem odwiedziłam Trójmiasto podczas zlotu MFP, poznałam nowych ludzi i ponownie zobaczyłam dawno poznanych. Miałam w planach w tym roku stworzyć swój pierwszy parkourowy sampler, jednakże doszłam do wniosku, że mogę z tym jeszcze poczekać i udoskonalić swoje umiejętności. Także w zamian powstał lekki wakacyjny film, przepełniony wspomnieniami i uczuciami.


Miłego oglądania! Chętnie usłyszę także wszelkie porady i opinie ;)




środa, 28 sierpnia 2013

Czerwcowa podróż - ponownie w trasie.

Szybka pobudka, lekkie śniadanie z Marie, spakowanie dobytku i znów w trasie.
Pamiętam, że wychodząc patrzyłam na dwa murki tuż przy drzwiach wyjściowych i pomyślałam sobie "jeszcze kiedyś tu przyjdę i to skoczę"...

Około 10:30 dotarliśmy na wyznaczone przez Marie miejsce. Znaleźliśmy stację benzynową i wstąpiliśmy do akcji. Pytaliśmy, pytaliśmy, a minuty i godziny mijały. Przenieśliśmy się w jakieś dziwne opustoszałe miejsce, niby przystanek autobusowy, niby wjazd na autostradę... i nic. Powoli zaczynałam się denerwować, Emil raczej milczał. Cóż, wizja zostania w Berlinie nie była kusząca, przynajmniej nie w momencie, gdy mieliśmy takie piękne plany.

Po szybkiej wymianie smsów z Marie dostałam adres innego miejsca. Pojechaliśmy tam miejskim pociągiem, S bahn numer 7. Muszę powiedzieć, że już dość swobodnie się czułam poruszając się berlińską komunikacją miejską, może to też dlatego, że mam bardzo dobrą orientację w terenie (mówię nie stereotypowi :P ).

To była jedna z lepszych decyzji dnia - ledwo tam przyszliśmy, a już złapaliśmy stopa. A raczej to kierowca nas złapał: podjechał do mnie wypucowanym autem i powiedział, byśmy wsiadali, a on podwiezie nas jak najdalej może. Jechało i rozmawiało się bardzo miło, a bardzo mnie i Emila rozśmieszyła sytuacja, gdy nagle pan kierowca nas przeprosił, i zaczął bardzo, bardzo donośnym i twardym głosem gadać z autem... a auto mu odpowiadało! Dopiero po chwili zorientowałam się, że to jego telefon i opcja głosowe wybieranie numeru. Słuchać konwersacji dwóch Niemców - to było to xD

Wysiedliśmy na dużym postoju przy autostradzie nieopodal Magdeburgu. A tam znów szczęście - prawie od razu podszedł do mnie starszy pan i zaczął niesamowicie szybko mówić z uśmiechem po niemiecku. Ja trochę speszona odpowiedziałam po angielsku, i okazało się, że dziadek ani słowa nie rozumie z tego, co mówię. Przez chwilę myślałam, że się rozmyśli, ale skąd! Zaciągnął mnie do mapy i kazał pokazać, gdzie chcemy jechać i gdzie on jedzie. Pasowało jak ulał, aż za Hannover, więc władowaliśmy się do auta i w drogę.
Rozmowa się raczej nie kleiła :P Dlatego tylko siedzieliśmy i podziwialiśmy okolicę.

Teraz trochę informacji: Od samego Berlina, aż za Hannover jedzie się autostradą o numerze 2. Jednakże mniej więcej w połowie drogi między Hannoverem a Osnabrückiem A2 zamiast kierować na zachód idzie na południe. Trzeba więc zmienić autostradę. I jest takie miasto Bad Oeynhausen (zwane przez wszystkich tirowców po prostu miasteczkiem), przez które trzeba przejechać, by z A2 dostać się na A30.
Wróćmy zatem do opowiadania:
Nasz niemiecki kierowca dziadek stwierdził, że on w tym mieście mieszka, i wysadzi nas totalnie gdzieś w środku. A ja zaczęłam panikować - no ale jak to? Tysiąc razy mówiłam Tankstelle, tankstelle! 
Dziadek zaparkował, wziął Emila gdzieś na pogawędkę, po czym wrócił i wyjechał z miasteczka na autostradę w stronę Osnabrücka. Wysadził nas na pierwszej napotkanej stacji, pożegnał się szybko i popędził dalej.

Zdziwieni, ale weseli, że jesteśmy znów na trasie, rozłożyliśmy się z bagażami na chodniku i w momencie, gdy ja pytałam kierowców Emil wziął się za przyrządzanie kanapek z bardzo smacznym chlebem razowym.
Spotkaliśmy tam także drugą parę autostopowiczów, szybko coś złapali. A my staliśmy, i staliśmy, i staliśmy... Zrobiła się 18:00, słońce przygrzewało, coraz mniej aut podjeżdżało (powoli pojawiały się żółte holenderskie tablice rejestracyjne, ale brać nie chcieli), a my mentalnie przygotowywaliśmy się do spędzenia nocy w tym nieszczęsnym miejscu. Ale udało mi się :3 Pan Holender w średnim wieku zlitował się nad nami i zabrał do samej Holandii. Oczywiście nie obyło się bez pytania "aa, jedziecie do Holandii... macie narkotyki? >_>"
Niestety kierowca zjeżdżał na jakieś boczne drogi w kierunku Amsterdamu, więc wysadził nas kawałek za Almelo. I tu doznałam bardzo miłego zaskoczenia, bo ledwo zdążyliśmy wysiąść z auta i przejść dosłownie kilka kroków, a z takiej furgonetki towarowej z trzema miejscami z przodu zaczął wołać nas kolejny Holender. Roztrzepany na maksa, z wielkim nieogarem w aucie, ale taki był miły, gadatliwy i pozytywny! Świetnie mi się z nim gadało. O kosmosie i kosmitach, spiskach, żywieniu, religiach. A Emil siedział i milczał :P
Zdziwiło mnie, gdy nagle zatrzymaliśmy się na parkingu, a nasz dobroczyńca nagle zaczął skręcać sobie jointa  o.O" Zapalił, ruszył, i o dziwo zaczął zachowywać się o wiele spokojniej niż wcześniej, wolniej mówił, przestał nadmiernie gestykulować dłońmi. W sumie, to się poczułam bezpieczniej :P


Mijaliśmy Utrecht. Zachodzące słońce odbijało się w szybach wieżowców, a ja znów chciałam znaleźć się w tamtym mieście, chodzić jego uliczkami, zaglądać do małych sklepików...


Jechaliśmy dalej, aż pod Goudę. Wysiedliśmy na małej stacji benzynowej, niedaleko której był jakiś hotel, restauracja i McDonald. Było po 21:00 a my już lekko poddenerwowani nie wiedzieliśmy, co zrobić i gdzie stać, by mieć większe szanse na dalszą podroż. Najpierw pytaliśmy się na stacji, potem pospacerowaliśmy pod restaurację, znów wróciliśmy na stację... Zrobiło się całkiem ciemno, i tylko zające przemykały między krzakami. Jakoś po 22:00 zlitowało się nad nami młode holenderskie małżeństwo, które jechało do Den Haag (Hagi). Pokazali nam na mapie co i jak, a ja stwierdziłam, że już nie będziemy kombinować, pojedziemy do tej Hagi i stamtąd pociągiem do miasta Delft, gdzie załatwiłam dzień wcześniej nocleg u brata mojej znajomej traceuse Lydii. Para była bardzo miła, podwieźli nas pod samą stację kolejową, skąd ja przejęłam dowództwo, kupiłam bilety i znalazłam właściwy peron.




Teraz było już z górki. W Delfcie odebrał nas Stefan, zaprowadził do mieszkania, ugościł i nakarmił naprawdę przewspaniałym spaghetti . Gdy wkopałam się umyta i pachnąca pod kołderkę było już porządnie po północy. Jakie szczęście mnie wypełniało! 


Misja wykonana, bez odbioru.



piątek, 16 sierpnia 2013

Czerwcowa podróż - Berlin

 (PIERWSZA CZĘŚĆ WYPRAWY: KLIK)


Dziś współkreatorem wpisu jest Emil, towarzysz mojej autostopowej podróży :)


"Obudziliśmy się rano jakoś między godziną 9 a 10. Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to: "aaaa... Kolejny poranek.. Fajnie, że świeci słońce.. Trzeba wstać i coś zjeść.. Ej, zaraz.. Jestem w Berlinie! ;o".
Tak, to niewiarygodne, że z czystych chęci, tak po prostu można znaleźć się w zupełnie innym miejscu,
innym kraju, z innymi ludźmi dookoła. Podejrzewam, że większość ludzi albo nie ma na to odwagi, albo nie zdaje sobie z tego sprawy. Podróżowanie jest cudowne."


Dokładnie - wstałam, popatrzyłam się w sufit i ze zdziwieniem stwierdziłam, że to nie mój sufit. Nie moje miasto, ba! Nie mój kraj nawet. Tak z dnia na dzień się przemieściliśmy, czysta magia. Pogoda przepiękna, zachęcała do odkrywania Berlina.


"W końcu cała nasza trójka wstała z łóżek i zjedliśmy śniadanie składające się z emilowego chleba,
szynki konserwowej, dżemów i... awokado :) pyszności. Po zjedzeniu śniadania i porannemu ogarnięciu się, dostaliśmy zadanie by samodzielnie odnaleźć pobliski pk park, ponieważ Marie chciała przygotować ciasto na urodzinowe przyjęcie jej brata.
Wyszliśmy po wysłuchaniu wskazówek na poszukiwania. W powietrzu czuć było taką słodką beztroskę, a
przynajmniej my ją czuliśmy. Dziwne to uczucie, gdy jesteś w obcym kraju, na swobodnej wyprawie, gdy ludzie w okół są tak zajęci codziennym życiem i obowiązkami, że nie zdają sobie sprawę z tego, że w ogóle tak można."


Awokado jest przepyszne! A tymi konserwami byśmy z powodzeniem pół Berlina wykarmili >.>
Na początku trochę się przestraszyłam, mając samodzielnie z Emilem gdzieś dotrzeć. Marie wyszła na zakupy, a my na ekspedycję. Fajnie było mijać małe sklepiki, bary i ludzi zajętych własnymi myślami. Wszystko takie normalne, a jednak dla nas wyjątkowe.
Szczególnie światła dla pieszych były wyjątkowe, bo wcale nie migały przy zmianie i człowiek nie wiedział co się dzieje :P


"Oczywiście, aby tradycji stało się zadość, wskazówki co do miejsca nie były dla nas wystarczające, chociaż po drodze zobaczyliśmy fajną miejscówkę. Parking, murki trochę podobne do tych łódzkich, jednak widać, że były parkourowo nie używane. Jedno z nas zaczęło mieć wątpliwości co do tego, czy aby na pewno idziemy w dobrą stronę (i to nie byłem ja!!!). Zawróciliśmy, skręciliśmy dwa razy w lewo aż doszliśmy do wielkiego placu zabaw. Takie place to coś pięknego, w Polsce nie uświadczysz. Place do dosłownie wszystkiego. Od tenisa stołowego, po dziwne, tartanowe pagórki, po drabinki i boiska do siatkówki. Wielka przestrzeń dla dzieci. Było tam przecudownie aczkolwiek.. To nie było miejsce, do którego zmierzaliśmy.
Po chwili oczekiwania pełnej zagubienia i zastanawiania się nad czym czy to na pewno to miejsce, gdzie mieliśmy dotrzeć, zobaczyliśmy idącą w naszą stronę Marie. Naturalnie, oświadczyła nam, że park, do którego mieliśmy pójść jest zaledwie 200m stąd i była wielce zdziwiona, że jeszcze nas tam nie ma skoro wyszliśmy jakieś pół godziny temu."


Dla mnie i Emila to było niezrozumiałe, odkryć w podwórku taką cudowną miejscówkę i widzieć, że nikt jej nie używa :(
No i tak, przyznaję się, stwierdziłam, że weszliśmy w złą ulicę i przez to kręciliśmy się naokoło miejsca docelowego :P Trafiliśmy do innego placu zabaw, który i tak był naprawdę pełen potencjału.
Na szczęście Marie znalazła nas i zaprowadziła do miejsca docelowego. Równocześnie mi i Emilowi opadły szczęki na widok tego raju w środku miasta, pomiędzy kamienicami. Nowiutkie, czyściutkie murki, pachnące jeszcze świeżym drewnem wiórki na ziemi (mięciutkie lądowanie), kompleks rurek...  O mamusiu. Raj na ziemi.


"W końcu doszliśmy na miejsce... Szok, to dobre słowo by opisać wyraz naszych twarzy. Obszar wyglądał jak stworzony tylko i wyłącznie z myślą o traceurach. 3 poziomowe mury z cegły połączone gdzieniegdzie rurkami, 2barierki na ziemi, po drugiej stronie mini-kompleks drążków, zaraz obok konstrukcja z drewnianych kłód imitująca warunki naturalne... Kosmos. Dla nas obojga był to treningowy raj i każdy miał co robić. Gdyby nie 30C upał i dalsze plany treningowe, w ogóle by nie chciało się stamtąd wychodzić. Po mniej więcej godzinnym treningu trzeba było jednak wrócić do mieszkania Marie, ogarnąć się, zjeść coś i dalej."





Miałam okropny dylemat moralny - nie oglądać się na nic i trenować ile się da, czy robić mało co, ale oszczędzić siły na później? Choć siły i tak były wysysane przez wspomnianą temperaturę i słoneczko...
Skoczyłam kilka fajnych catów, zrobiłam traskę tu i tam. A czas mijał i wkrótce trzeba było jechać dalej.
Ogarnęliśmy się bardzo szybko, kupiliśmy całodniowe bilety i fru w świat :D pierwsza miejscówka - znane trzy berlińskie murki, często pojawiające się na filmikach.


"Pojechaliśmy w miejsce, które ciężko sobie wyobrazić. Był to ogromny zjazd dla niepełnosprawnych: białe, wysokie ściany, świetnie nadające się do treningów. Na miejscu był już znajomy Marie, Andrej. Rozgrzaliśmy się chwilę i zaczęliśmy trenować.
Chciało się zrobić jak najwięcej, jak to zwykle na wyjazdach, ale może na tym nawet trochę bardziej.
Wiadomo, że gdy stąd pójdziemy, w najbliższym czasie możemy tu nie wrócić. Miejscówka świetnie nadawała się do ćwiczenia wbit, tic-taców, precków, kongów wall-runów.. W zasadzie do wszystkiego xD. Zarówno ja, jak i Yumi, wygraliśmy własne walki z samym sobą. Yumi zrobiła tam bardzo ładną wbitę, natomiast ja przełamałem się do konga do preca w dół, którego się bałem. Dużo fajnych tic-taców i przejść.
"


Dziękuję Emilu za określenie mojej wbity mianem "ładnej" :3
Co racja, to racja - wiedziałam, że nieprędko odwiedzę to miejsce ponownie, i chciałam wykorzystać cały jego potencjał. Wallruny były wysokie, ale dawałam radę je zrobić, lekkie przejścia na miarę moich umiejętności, oraz coś, czego nigdy w życiu nie zrobiłam wcześniej - wbita do podporu z cata, na dwie łapki jednocześnie. Żadnego przekładania łokci i przechwytywania brzegów. Cud i oświecenie, nie wiem jak inaczej wyjaśnić taki potężny krok naprzód :D A co do konga do preca Emila... no cóż, to już tak wysoki poziom, że mi pozostaje tylko podziwiać.


"Następnie poszliśmy w miejsce, gdzie była jakaś odmiana konstrukcji metalowej. Wyglądało to jak szkielet dość wysokiego budynku. Mieliśmy po tym chodzić. Pierwsze uczucie jakie mi towarzyszyło na samą myśl? Strach, paniczny.
I to uczucie towarzyszyło mi przez cały ten czas spędzony w tym miejscu :o Wysokość była dosyć spora, wydaje mi się, że około 6-7metrów, w najniższym punkcie. Wchodziliśmy tam z drzewa.. Pierwsza poszła Yumi. Jednak gdy weszła na górę i usiadła na tej barierce, strach nie pozwolił na nic więcej. Zrobiłem parę zdjęć jak Yumi siedziała i poszedłem poćwiczyć trochę salt na trawie. Natomiast gdy sam spróbowałem, na poziomie przechodzenia z drzewa na to rusztowanie stwierdziłem, że to nie jest zbyt dobry pomysł i zszedłem. Powiedziałem, że w ogóle nie czułem możliwości by tam wejść i nadal mocno w to wierzę xD. Tylko idioci się nie boją ;) Gdy wszyscy już byli na ziemi, zjedliśmy to co mieliśmy ze sobą, aby mieć siłę na dalszą podróż."


By najlepiej opisać to miejsce - zdjęcia:


Patrząc z dołu pomyślałam "będzie ciężko". Gdy weszłam, w głowie miałam tylko chaos i "kurde balans, spadnę, nie, nie spadnę, aaaa spadnę!". Troszkę przeczłapałam, ale jednak po chwili zdezerterowałam xD
Jak miło było znów znaleźć się na ziemi. I tak, mam lęk wysokości. Lekko pocieszające było to, że Emil spędził na górze jeszcze mniej czasu niż ja :P Każdy ma własne słabości jak widać. Marie i Andrej mają to szczęście, że mogą przychodzić w tamto miejsce kiedy zechcą, i ćwiczyć... widać było, że są oswojeni już z miejscem ;)
Gdy nasi przewodnicy zeszli do nas, rozsiedliśmy się pod jednym z drzewek i zrobiliśmy mini piknik :D Każdy miał coś swojego. My oczywiście emilowy chleb razowy (coś przepysznego), serek i chyba jakąś konserwę :P Bardzo, bardzo smaczne.

 
"W tym momencie pożegnaliśmy się z Marie i Andrejem, by dalej ruszyć do centrum Berlina. Najpierw w celu krótkiego spaceru przez, podobno, bardzo piękną okolicę, a później na miejscówkę. Cóż.. Ani jedno ani drugie się nie udało! Byliśmy w Berlinie bez żadnej mapy. Już na dworcu, na który dojechaliśmy nie wiedzieliśmy co się dzieje wokół i stwierdziliśmy, że po prostu dojedziemy do centrum. Przeszliśmy spory kawałek, ale żadnej miejscówki nie uświadczyliśmy (dopiero potem Marie stwierdziła, że w zasadzie pierwszy raz dosyć ciężko tam trafić). W końcu, przekonani upałem i zmęczeniem po treningu, zdecydowaliśmy się wrócić do mieszkania Marie."


Do tej bardzo pięknej okolicy nie dotarliśmy, w sumie nie wyszliśmy poza ścisłe okolice dworca. Wszechobecny remont skutecznie nas wypłoszył. Pojechaliśmy potem do centrum na kolejną miejscówkę, znaną mi z filmu teamu Freequence... ale cóż, bez mapy byliśmy. W sumie lekki idiotyzm, ale katastroficznie nie było :P Pochodziliśmy to tu, to tam, najeździliśmy się pociągami i metrem, napatrzyliśmy się na okolicę.
A że głodni i zmęczeni, jak sam Emil napisał, powróciliśmy do naszej znajomej, gdzie czekało na nas...




"Tam odbywało się już przyjęcie urodzinowe, więc, po krótkim ogarze, dołączyliśmy.
To było dość dziwne.. Wiadomo, że robiąc przyjęcie urodzinowe nagle wszyscy nie będą rozmawiać non stop po angielsku :P więc w zasadzie po wymienieniu uprzejmości było tylko na zmianę słychać ich niemiecki, którego żadne z nas na dłuższą metę nie rozumiało i nasz polski, którego z kolei oni nie rozumieli. Dziwna sytuacja, ale było ciasto i sałatka, które rekompensowały wszystko. Pogadaliśmy jeszcze chwilę z Andrejem, który również tam był. Niestety wkrótce musiał wyjść, ponieważ szli później ze znajomym na trening na salę."


Taak, ciasto (marchewkowe, mniam!) i sałatki rekompensują wszystko :D Było przyjemnie, nie czułam się jakoś wybitnie wyalienowana, towarzystwo bardzo miłe. Mimo wszystko uważam język niemiecki za ładny, i na swój sposób uroczy.
W sumie podczas rozmowy z Emilem nagle pojawiło się pytanie "jak my się w ogóle chcemy wydostać z tego Berlina??". Marie udostępniła mi swój komputer, dzięki czemu mogłam sprawdzić polecane miejsca do autostopowania w okolicy, oraz załatwić nocleg w Holandii... bo oświeciło mnie, że dojedziemy tam na noc xD Ja chyba już tak mam, detale opracowuję jako pierwsze, a o tych naprawdę istotnych rzeczach totalnie zapominam. Na szczęście udało mi się wszystko uzgodnić z odpowiednimi ludźmi i wizja nocowania w Holenderskim parku nam już nie groziła.


"Posiedzieliśmy jeszcze aż goście poszli do domów. Udało mi się namówić Yumi, żebyśmy poszli raz jeszcze do pk parku. Nie był on jakiś długi, ale nie ma czego żałować. Mimo wykończenia przez cały ten dzień, dobrze było wyjść poruszać się w takim miejscu. Trenował tam również inny traceur, jednak nie był zbyt rozmowny. Aczkolwiek miło zobaczyć na miejscówce innego trenującego."

Ohoho, namówić? Ja z wielką chęcią tam poszłam! Musiałam tylko najpierw wyszukać ważne informacje, o których napisałam powyżej.Coś tam jeszcze poskakaliśmy, choć były to resztki naszych sił :) Pan Milczący Traceur był zaiste cichy, ale czasami się do mnie uśmiechał ;P i nawet fajne rzeczy skakał.



"Tak skrajnie dobici wróciliśmy do domu Marie, w zasadzie by zjeść kolację i położyć się spać ze świadomością jutrzejszego łapania stopa do Holandii :)
Zjedliśmy, pogadaliśmy, umyliśmy się i do spania.
To był świetny, wyjątkowy dzień. <3
"

Nic dodać, nic ująć.
Ja dodatkowo poszłam spać z niepokojem, czy damy radę cokolwiek w Berlinie złapać...
Ale o tym w kolejnym wpisie.

Tak. To był świetny dzień <3




wtorek, 25 czerwca 2013

Czerwcowa podróż - początek.



Jeżdżenie autostopem to naprawdę świetna sprawa, choć wymagająca poświęceń i cierpliwości.
Dużo cierpliwości.



Środa rano, pobudka o ósmej. Szybkie śniadanie, ostatnie obejście mieszkania, ceremonialne zamknięcie drzwi - i tak to wyruszyłam wraz z Emilem w nieznane. Obładowani niczym juczne konie, gdyż zbytnio troskliwi rodzice Emila nie chcieli, byśmy umarli z głodu. Teraz wiemy dobrze, że nam to nie groziło... zawsze to jakieś doświadczenie jest, a i można podciągnąć to pod siłówkę na nogi.

Pierwsze miejsce przy wyjeździe z miasta mieliśmy wręcz wyśmienite. Po około pięciu minutach stania ("No to jak to się robi? Chyba pokazać kciuk i tyle?", "Ej, czuję się jak idiota", "Patrz, może ten...! A, dobra, jednak nie...") ktoś się zatrzymał. Jeszcze nie dowierzając wpakowaliśmy plecaki do bagażnika i w drogę.
Starszy pan, biznesmen. Miło się rozmawiało o przyszłości ludzkości, mechanizacjach ciała i nieśmiertelności oraz ewentualnym zasiedlaniu planet. O cel naszej podróży też zostaliśmy zapytani.
-Jedziemy na zlot parkour.
-Parkour? To coś z koniami, prawda?

Po wyjaśnieniu pokrótce przeze mnie i Emila co to ten parkour i z czym to się je, zostałam uraczona informacją, że miejsce kobiety jest raczej gdzie indziej, i szanowny pan kierowca swojej córce by kategorycznie zabronił takich głupot :) Cóż, nie próbowałam już wdawać się w dyskusje.
 

Wysadzeni zostaliśmy na stacji benzynowej pod Poznaniem, gdzie pięknie... utknęliśmy. Około 3 godziny stania i bezowocnego pytania się o podwiezienie.W pełnym słońcu, jakżeby inaczej.
Na szczęście znalazł się młody mężczyzna, który zlitował się nad nami i podwiózł znaczny kawałek za Poznań. Kolejny postój był znacznie krótszy, a wybrańcem okazał się pan Francuz, niezbyt dobrze mówiący po angielsku. Szczęśliwie podwiózł nas aż do samego Berlina, choć pojawiły się pewne trudności z określeniem gdzie można nas wysadzić.
-We need to go here (pokazuję palcem na mapie)
-Yes yes, we here, we close! (pokazuje w zasadzie obok naszego punktu docelowego)

Ale życie jest życiem i nie ma za łatwo, do parku doszliśmy po około 40 minutach człapania przez centrum miasta. Ludzie pytani o drogę byli dość pomocni, pomijając szanownego pana dresika z żoną ("excuse me sir, can you help us?" "NO") i chłopaka polecającego nam wziąć taxi :D
Irytacja, bo plecaki ciężkie, brak koszy na śmieci, zjedzone chałwy. I w końcu dotarliśmy.
Z Marie umówiłam się w parku Volkspark Friedrichshain, gdzie odbywał się cotygodniowy trening siłowy zwany "hellnight". Błądziliśmy w tym parku jak we mgle, nigdy nie miałam okazji widzieć tak dużego obszaru zielonego w środku miasta. 
W końcu jednak spotkaliśmy Marie, która wyjechała po nas rowerem. Przywitaliśmy się i po krótkim marszu dotarliśmy na miejsce treningu.




Szczerze mówiąc, to mnie porządnie wmurowało.
Ponad pięćdziesiąt ludzi zgromadzonych w jednym miejscu. Podzieleni na dwie grupy, z których jedna atakowała niesamowicie wysokie schody, a druga (do której dołączyliśmy) wchodziła po małych i bardzo szerokich schodkach tyłem, a na górze pompowała. Ładna rzeźnia. Marie poinformowała mnie, że panuje u nich pewna zasada - nie możesz siadać podczas treningu, bo przez to nie szanujesz innych trenujących. Cóż, głupio łamać już na początku takie reguły, dlatego w miarę szybko się ogarnęłam i dołączyłam do ćwiczących. Nie minęło 5 minut, jak dowódca naszej grupy, także Marie, zasygnalizowała że trening dobiegł końca. Wszyscy rzucili się do butelek z wodą, odsapnęli chwilę... i nie podnosząc plecaków ruszyli do diabelnych schodów okupowanych jeszcze przez drugą grupę. Aha, czyli to jednak nie koniec. Wtedy właśnie dotarło do mnie pełne znaczenie nazwy "hellnight"...

Na ogromnych schodach spędziliśmy około pół godziny. Ćwiczenia były najróżniejsze, od precków na samą górę, przez catwalk tyłem, po skoki stopień po stopniu na jednej nodze. Choć zmęczona podróżą i z -jakżeby inaczej- bolącym brzuchem, co chwila zdobywałam szczyt góry by paść na ziemię do pompek. Co mnie bardzo ucieszyło, to widok tylu ćwiczących dziewczyn, i choć każda na innym poziomie, to wszystkie się wspierały. Do teraz pamiętam, gdy wchodziłam tyłem catwalkiem już któryś raz z rzędu i na ostatnich schodkach ręce zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, trzy dziewczyny robiące pompki na  samej górze podeszły i gorąco zagrzewały mnie do walki.
- come on! 
- you can do it, last 5 stairs!
- you're so close!
  
Tak myślę... normalnie bym już dawno stanęła, usiadła i napiła się wody. Wtedy dowlokłam się do samego szczytu i myślałam, że wyzionę ducha. Ale czułam się jednocześnie tak dobrze, widząc te niemieckie traceuses przybijające sobie piątki tylko z tego powodu, że udało mi się wejść. Istna magia.

Na sam koniec nasze grupy połączyły się, stanęliśmy w wielkim kole, razem zrobiliśmy 10 pompek i każdy po kolei odliczył się (nie umiem liczyć po niemiecku, więc w moim wykonaniu brzmiało to mniej więcej tak: "Eeeeemmm... o.O"). Tyle osób! Równie dobrze mógłby to być jakiś zlot w Polsce, a tu tak co tydzień się gromadzili.

Totalnie wyczerpana znów założyłam swój plecak i z Marie i jej znajomymi poszliśmy na stację pociągową, skąd pojechaliśmy do domu Marie. Przy kolacji świetnie mi się z nią rozmawiało, Emil też znalazł wspólny język :) Tamtej nocy zasnęłam ekstremalnie szybko, ciągle lekko nie dowierzając, że jeszcze rano byłam w Łodzi, a teraz leżę w łóżku w Berlinie.

A dnia następnego eksplorowałam miasto, o czym napiszę w następnym wpisie ;)

niedziela, 9 czerwca 2013

Street Pole



Pogoda dziś naprawdę dopisała. Wraz z Iwoną wybrałam się przed południem do pobliskiego parku w celach treningowych. Jednakże tym razem nie parkour, a coś dla mnie kompletnie nowego - Pole Dance :D
W zasadzie można nazwać to Street Pole, bo okupowałyśmy przecudny drążek na placu zabaw.

Po krótkiej rozgrzewce przystąpiłyśmy do działania - Iwi pokazywała mi rzeczy krok po kroku, a ja ją nieudolnie naśladowałam :D Szczerze mówiąc nie sądziłam, że jestem w stanie robić takie rzeczy. Najbardziej zaskoczyła mnie informacja, że niektóre pozy wykonane przeze mnie były już na poziomie średnio zaawansowanym :3




Tak zwane "Gemini". Po wielu próbach w końcu udało mi się utrzymać bez rąk :)

Layout, w zasadzie jedna z prostszych poz.

Fallen Lady, dość wygodne pomijając bolącą skórę pod kolanem :P

Titanic, zwany przeze mnie szaszłykiem.  Też prosty.


Już za 2 dni zaczynam swoją tygodniową podróż do Berlina i Rotterdamu, tak bardzo nie mogę się doczekać! Będę miała co wspominać i opisywać. Może uda mi się także nagrać co nieco.



I zapraszam na mój photo challenge! Codziennie dodaję jedno zdjęcie, pokazujące co robiłam danego dnia.
Mam nadzieję, że będę miała możliwość uzupełniania go podczas wyjazdu :)
http://365ofkotone.tumblr.com/