środa, 28 sierpnia 2013

Czerwcowa podróż - ponownie w trasie.

Szybka pobudka, lekkie śniadanie z Marie, spakowanie dobytku i znów w trasie.
Pamiętam, że wychodząc patrzyłam na dwa murki tuż przy drzwiach wyjściowych i pomyślałam sobie "jeszcze kiedyś tu przyjdę i to skoczę"...

Około 10:30 dotarliśmy na wyznaczone przez Marie miejsce. Znaleźliśmy stację benzynową i wstąpiliśmy do akcji. Pytaliśmy, pytaliśmy, a minuty i godziny mijały. Przenieśliśmy się w jakieś dziwne opustoszałe miejsce, niby przystanek autobusowy, niby wjazd na autostradę... i nic. Powoli zaczynałam się denerwować, Emil raczej milczał. Cóż, wizja zostania w Berlinie nie była kusząca, przynajmniej nie w momencie, gdy mieliśmy takie piękne plany.

Po szybkiej wymianie smsów z Marie dostałam adres innego miejsca. Pojechaliśmy tam miejskim pociągiem, S bahn numer 7. Muszę powiedzieć, że już dość swobodnie się czułam poruszając się berlińską komunikacją miejską, może to też dlatego, że mam bardzo dobrą orientację w terenie (mówię nie stereotypowi :P ).

To była jedna z lepszych decyzji dnia - ledwo tam przyszliśmy, a już złapaliśmy stopa. A raczej to kierowca nas złapał: podjechał do mnie wypucowanym autem i powiedział, byśmy wsiadali, a on podwiezie nas jak najdalej może. Jechało i rozmawiało się bardzo miło, a bardzo mnie i Emila rozśmieszyła sytuacja, gdy nagle pan kierowca nas przeprosił, i zaczął bardzo, bardzo donośnym i twardym głosem gadać z autem... a auto mu odpowiadało! Dopiero po chwili zorientowałam się, że to jego telefon i opcja głosowe wybieranie numeru. Słuchać konwersacji dwóch Niemców - to było to xD

Wysiedliśmy na dużym postoju przy autostradzie nieopodal Magdeburgu. A tam znów szczęście - prawie od razu podszedł do mnie starszy pan i zaczął niesamowicie szybko mówić z uśmiechem po niemiecku. Ja trochę speszona odpowiedziałam po angielsku, i okazało się, że dziadek ani słowa nie rozumie z tego, co mówię. Przez chwilę myślałam, że się rozmyśli, ale skąd! Zaciągnął mnie do mapy i kazał pokazać, gdzie chcemy jechać i gdzie on jedzie. Pasowało jak ulał, aż za Hannover, więc władowaliśmy się do auta i w drogę.
Rozmowa się raczej nie kleiła :P Dlatego tylko siedzieliśmy i podziwialiśmy okolicę.

Teraz trochę informacji: Od samego Berlina, aż za Hannover jedzie się autostradą o numerze 2. Jednakże mniej więcej w połowie drogi między Hannoverem a Osnabrückiem A2 zamiast kierować na zachód idzie na południe. Trzeba więc zmienić autostradę. I jest takie miasto Bad Oeynhausen (zwane przez wszystkich tirowców po prostu miasteczkiem), przez które trzeba przejechać, by z A2 dostać się na A30.
Wróćmy zatem do opowiadania:
Nasz niemiecki kierowca dziadek stwierdził, że on w tym mieście mieszka, i wysadzi nas totalnie gdzieś w środku. A ja zaczęłam panikować - no ale jak to? Tysiąc razy mówiłam Tankstelle, tankstelle! 
Dziadek zaparkował, wziął Emila gdzieś na pogawędkę, po czym wrócił i wyjechał z miasteczka na autostradę w stronę Osnabrücka. Wysadził nas na pierwszej napotkanej stacji, pożegnał się szybko i popędził dalej.

Zdziwieni, ale weseli, że jesteśmy znów na trasie, rozłożyliśmy się z bagażami na chodniku i w momencie, gdy ja pytałam kierowców Emil wziął się za przyrządzanie kanapek z bardzo smacznym chlebem razowym.
Spotkaliśmy tam także drugą parę autostopowiczów, szybko coś złapali. A my staliśmy, i staliśmy, i staliśmy... Zrobiła się 18:00, słońce przygrzewało, coraz mniej aut podjeżdżało (powoli pojawiały się żółte holenderskie tablice rejestracyjne, ale brać nie chcieli), a my mentalnie przygotowywaliśmy się do spędzenia nocy w tym nieszczęsnym miejscu. Ale udało mi się :3 Pan Holender w średnim wieku zlitował się nad nami i zabrał do samej Holandii. Oczywiście nie obyło się bez pytania "aa, jedziecie do Holandii... macie narkotyki? >_>"
Niestety kierowca zjeżdżał na jakieś boczne drogi w kierunku Amsterdamu, więc wysadził nas kawałek za Almelo. I tu doznałam bardzo miłego zaskoczenia, bo ledwo zdążyliśmy wysiąść z auta i przejść dosłownie kilka kroków, a z takiej furgonetki towarowej z trzema miejscami z przodu zaczął wołać nas kolejny Holender. Roztrzepany na maksa, z wielkim nieogarem w aucie, ale taki był miły, gadatliwy i pozytywny! Świetnie mi się z nim gadało. O kosmosie i kosmitach, spiskach, żywieniu, religiach. A Emil siedział i milczał :P
Zdziwiło mnie, gdy nagle zatrzymaliśmy się na parkingu, a nasz dobroczyńca nagle zaczął skręcać sobie jointa  o.O" Zapalił, ruszył, i o dziwo zaczął zachowywać się o wiele spokojniej niż wcześniej, wolniej mówił, przestał nadmiernie gestykulować dłońmi. W sumie, to się poczułam bezpieczniej :P


Mijaliśmy Utrecht. Zachodzące słońce odbijało się w szybach wieżowców, a ja znów chciałam znaleźć się w tamtym mieście, chodzić jego uliczkami, zaglądać do małych sklepików...


Jechaliśmy dalej, aż pod Goudę. Wysiedliśmy na małej stacji benzynowej, niedaleko której był jakiś hotel, restauracja i McDonald. Było po 21:00 a my już lekko poddenerwowani nie wiedzieliśmy, co zrobić i gdzie stać, by mieć większe szanse na dalszą podroż. Najpierw pytaliśmy się na stacji, potem pospacerowaliśmy pod restaurację, znów wróciliśmy na stację... Zrobiło się całkiem ciemno, i tylko zające przemykały między krzakami. Jakoś po 22:00 zlitowało się nad nami młode holenderskie małżeństwo, które jechało do Den Haag (Hagi). Pokazali nam na mapie co i jak, a ja stwierdziłam, że już nie będziemy kombinować, pojedziemy do tej Hagi i stamtąd pociągiem do miasta Delft, gdzie załatwiłam dzień wcześniej nocleg u brata mojej znajomej traceuse Lydii. Para była bardzo miła, podwieźli nas pod samą stację kolejową, skąd ja przejęłam dowództwo, kupiłam bilety i znalazłam właściwy peron.




Teraz było już z górki. W Delfcie odebrał nas Stefan, zaprowadził do mieszkania, ugościł i nakarmił naprawdę przewspaniałym spaghetti . Gdy wkopałam się umyta i pachnąca pod kołderkę było już porządnie po północy. Jakie szczęście mnie wypełniało! 


Misja wykonana, bez odbioru.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz