wtorek, 25 czerwca 2013

Czerwcowa podróż - początek.



Jeżdżenie autostopem to naprawdę świetna sprawa, choć wymagająca poświęceń i cierpliwości.
Dużo cierpliwości.



Środa rano, pobudka o ósmej. Szybkie śniadanie, ostatnie obejście mieszkania, ceremonialne zamknięcie drzwi - i tak to wyruszyłam wraz z Emilem w nieznane. Obładowani niczym juczne konie, gdyż zbytnio troskliwi rodzice Emila nie chcieli, byśmy umarli z głodu. Teraz wiemy dobrze, że nam to nie groziło... zawsze to jakieś doświadczenie jest, a i można podciągnąć to pod siłówkę na nogi.

Pierwsze miejsce przy wyjeździe z miasta mieliśmy wręcz wyśmienite. Po około pięciu minutach stania ("No to jak to się robi? Chyba pokazać kciuk i tyle?", "Ej, czuję się jak idiota", "Patrz, może ten...! A, dobra, jednak nie...") ktoś się zatrzymał. Jeszcze nie dowierzając wpakowaliśmy plecaki do bagażnika i w drogę.
Starszy pan, biznesmen. Miło się rozmawiało o przyszłości ludzkości, mechanizacjach ciała i nieśmiertelności oraz ewentualnym zasiedlaniu planet. O cel naszej podróży też zostaliśmy zapytani.
-Jedziemy na zlot parkour.
-Parkour? To coś z koniami, prawda?

Po wyjaśnieniu pokrótce przeze mnie i Emila co to ten parkour i z czym to się je, zostałam uraczona informacją, że miejsce kobiety jest raczej gdzie indziej, i szanowny pan kierowca swojej córce by kategorycznie zabronił takich głupot :) Cóż, nie próbowałam już wdawać się w dyskusje.
 

Wysadzeni zostaliśmy na stacji benzynowej pod Poznaniem, gdzie pięknie... utknęliśmy. Około 3 godziny stania i bezowocnego pytania się o podwiezienie.W pełnym słońcu, jakżeby inaczej.
Na szczęście znalazł się młody mężczyzna, który zlitował się nad nami i podwiózł znaczny kawałek za Poznań. Kolejny postój był znacznie krótszy, a wybrańcem okazał się pan Francuz, niezbyt dobrze mówiący po angielsku. Szczęśliwie podwiózł nas aż do samego Berlina, choć pojawiły się pewne trudności z określeniem gdzie można nas wysadzić.
-We need to go here (pokazuję palcem na mapie)
-Yes yes, we here, we close! (pokazuje w zasadzie obok naszego punktu docelowego)

Ale życie jest życiem i nie ma za łatwo, do parku doszliśmy po około 40 minutach człapania przez centrum miasta. Ludzie pytani o drogę byli dość pomocni, pomijając szanownego pana dresika z żoną ("excuse me sir, can you help us?" "NO") i chłopaka polecającego nam wziąć taxi :D
Irytacja, bo plecaki ciężkie, brak koszy na śmieci, zjedzone chałwy. I w końcu dotarliśmy.
Z Marie umówiłam się w parku Volkspark Friedrichshain, gdzie odbywał się cotygodniowy trening siłowy zwany "hellnight". Błądziliśmy w tym parku jak we mgle, nigdy nie miałam okazji widzieć tak dużego obszaru zielonego w środku miasta. 
W końcu jednak spotkaliśmy Marie, która wyjechała po nas rowerem. Przywitaliśmy się i po krótkim marszu dotarliśmy na miejsce treningu.




Szczerze mówiąc, to mnie porządnie wmurowało.
Ponad pięćdziesiąt ludzi zgromadzonych w jednym miejscu. Podzieleni na dwie grupy, z których jedna atakowała niesamowicie wysokie schody, a druga (do której dołączyliśmy) wchodziła po małych i bardzo szerokich schodkach tyłem, a na górze pompowała. Ładna rzeźnia. Marie poinformowała mnie, że panuje u nich pewna zasada - nie możesz siadać podczas treningu, bo przez to nie szanujesz innych trenujących. Cóż, głupio łamać już na początku takie reguły, dlatego w miarę szybko się ogarnęłam i dołączyłam do ćwiczących. Nie minęło 5 minut, jak dowódca naszej grupy, także Marie, zasygnalizowała że trening dobiegł końca. Wszyscy rzucili się do butelek z wodą, odsapnęli chwilę... i nie podnosząc plecaków ruszyli do diabelnych schodów okupowanych jeszcze przez drugą grupę. Aha, czyli to jednak nie koniec. Wtedy właśnie dotarło do mnie pełne znaczenie nazwy "hellnight"...

Na ogromnych schodach spędziliśmy około pół godziny. Ćwiczenia były najróżniejsze, od precków na samą górę, przez catwalk tyłem, po skoki stopień po stopniu na jednej nodze. Choć zmęczona podróżą i z -jakżeby inaczej- bolącym brzuchem, co chwila zdobywałam szczyt góry by paść na ziemię do pompek. Co mnie bardzo ucieszyło, to widok tylu ćwiczących dziewczyn, i choć każda na innym poziomie, to wszystkie się wspierały. Do teraz pamiętam, gdy wchodziłam tyłem catwalkiem już któryś raz z rzędu i na ostatnich schodkach ręce zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa, trzy dziewczyny robiące pompki na  samej górze podeszły i gorąco zagrzewały mnie do walki.
- come on! 
- you can do it, last 5 stairs!
- you're so close!
  
Tak myślę... normalnie bym już dawno stanęła, usiadła i napiła się wody. Wtedy dowlokłam się do samego szczytu i myślałam, że wyzionę ducha. Ale czułam się jednocześnie tak dobrze, widząc te niemieckie traceuses przybijające sobie piątki tylko z tego powodu, że udało mi się wejść. Istna magia.

Na sam koniec nasze grupy połączyły się, stanęliśmy w wielkim kole, razem zrobiliśmy 10 pompek i każdy po kolei odliczył się (nie umiem liczyć po niemiecku, więc w moim wykonaniu brzmiało to mniej więcej tak: "Eeeeemmm... o.O"). Tyle osób! Równie dobrze mógłby to być jakiś zlot w Polsce, a tu tak co tydzień się gromadzili.

Totalnie wyczerpana znów założyłam swój plecak i z Marie i jej znajomymi poszliśmy na stację pociągową, skąd pojechaliśmy do domu Marie. Przy kolacji świetnie mi się z nią rozmawiało, Emil też znalazł wspólny język :) Tamtej nocy zasnęłam ekstremalnie szybko, ciągle lekko nie dowierzając, że jeszcze rano byłam w Łodzi, a teraz leżę w łóżku w Berlinie.

A dnia następnego eksplorowałam miasto, o czym napiszę w następnym wpisie ;)

4 komentarze:

  1. Very przyjemnie się czytało :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwsze wrażenie ze stopem cudowne :) natomiast te kolejne gdzie tak utykaliśmy.. Teraz jak się zastanowię, to radość kiedy ktoś zabiera Cię po 3godzinnym oczekiwaniu trochę rekompensuje stracony czas :P
    Berlin był kosmiczy.. A na pewno tyle jeszcze do zobaczenia tam. Kiedyś wybrałbym się na dłużej.

    Siłówki typu hellnight mają coś w sobie. Dla każdego jest to wyczerpujące, ale to jest piękne sprawdzenie tego, ile mamy w sobie motywacji i takiego zapału by robić więcej niż nasze ciało by tego chciało.

    Kiedyś Razowy powiedział mi: "Progres jest wtedy, gdy wychodzimy poza 'komfort'". Myślę, że jest w tym dużo prawdy. Żeby się fajnie rozwijać, jednak trzeba próbować nowych rzeczy, czyli wychodzić poza ten wspomniany komfort, zarówno psychiczny jak i fizyczny.

    A już nie wspomnę o atmosferze. Niewiele mówiliśmy między sobą podczas tego treningu, ale dało się wyczuć, że każde spojrzenie jest jakby wyrazem szacunku od współtrenujących. Coś w stylu, jesteśmy tu razem i razem przez to przechodzimy... Właśnie w tym momencie przypomniało mi się zdanie, które Yann Hnautra wykrzykiwał w Lisses w języku francuskim i angielskim podczas ich zorganizowanego treningu, gdy byliśmy tam na tripie: "We start together, we finish together!". Jakkolwiek proste by to zdanie nie było, bardzo wg mnie motywujące :)

    Motywacja ważna rzecz, w końcu tutaj to my sami wyznaczamy sobie granice ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aleś się rozpisał Emilu :P
      Zgadzam się z tym, co napisałeś, szczególnie z aspektem atmosfery i wzajemnej motywacji.
      A co do komfortu, to bardzo ciekawe zagadnienie, zapewne niedługo coś więcej o nim napiszę na blogu.

      Usuń