środa, 20 sierpnia 2014

MFP '14

Tegoroczny Międzynarodowy Festiwal Parkour porządnie namieszał mi w głowie. Był jednocześnie i najlepszym, i najgorszym zlotem w Trójmieście na jakim byłam, cały wypełniony przeciwieństwami.

Ale po kolei...


Tym razem nie leciałam na zlot tylko z Cyrielem. Towarzyszyło nam 7 osób - Damian (brat Cyriela), pięciu uczniów z Infinity Freerun oraz zaprzyjaźniony traceur z Hagi. Oprócz Damiana wszyscy niepełnoletni i krótko ćwiczący, więc w sumie razem z Cyrielem czuliśmy się jak wychowawcy kolonijnej grupy.

Wylecieliśmy w poniedziałek z Eindhoven, w Polsce byliśmy w okolicy bodajże 19. W drodze na dworzec główny Holendrzy non stop śmiali się z widoków zza okna, komentując co chwila "ale wieś, wszystko rozkopane, prawie jak w Rosji!". Cóż, przynajmniej my mamy fajne miejscówki w każdym mieście, czego o Holandii nie mogę powiedzieć...
Nocować mieliśmy jedną noc u Vegeta. Oczywiście nie obyło się bez komplikacji, ale w sumie to było coś, czego się podświadomie spodziewaliśmy. Na szczęście dzięki uprzejmości rodziców Vegeta wcisnęliśmy się do pięcioosobowego pokoju i tę noc przekoczowaliśmy.



Dzień 1


Wtorek był pierwszym dniem zlotu. Najszybciej jak się dało opuściliśmy hotelik i udaliśmy się do hostelu "Przy Targu Rybnym", który okazał się być ulokowany w świetnym miejscu. Gdy każdy z nas opłacił co trzeba, przebraliśmy się i poszliśmy na trening rozpoznawczy po okolicy. Większość zlotowiczów kierowała się w stronę pobliskiego 'pk parku', my jednak zatrzymaliśmy się tuż przy hostelu, bo holendrzy jak głodne dzieci rzuciły się w stronę betonowych murków i ścianek (: Ja przysiadłam sobie na murku i w spokoju zjadłam śniadanie, obserwując co wyczynia 'moja' grupa. W sumie od początku obserwacji wiedziałam już, że dwóch uczniów Cyriela z Utrechtu trzeba będzie dokładnie pilnować, bo wręcz emanowało od nich brawurą i jamakaszerką. Wiem, że trenują od około 4 miesięcy, ale to nie usprawiedliwia braku wyobraźni i skakania na typową "pałę". Na szczęście później tego dnia reszta Holendrów sama zwróciła na to uwagę, wybijając Arminowi i Venu niektóre skoki z głowy.

Po szybkiej rozgrzewce dołączyłam do grupy, gdyż miejscówka była naprawdę zacna i nikomu nie śpieszyło się na pk park. Po kilku próbach udało mi się przełamać do prawdziwego palmspina, z którym walczę od ponad 1,5 roku, co dało mi dużo energii (: Dopiero zaczęłam się rozkręcać, ale wszyscy zadecydowali dołączyć do reszty zlotowiczów, więc wyruszyłam z nimi.

Parkour park okazał się być małą konstrukcją z barierek ustawioną na piaszczystym podłożu. Szczerze mówiąc podchodziło mi to jedynie jako miejsce do street workoutu, choć jakieś pojedyncze vaulty także dało się wykonać. Niestety piach był bardzo niebezpieczny, zamiast się wybić w górę noga wkopywała się pod dziwnym kątem, a dziury w kalenji zapewniały świeże dostawy kamyków po każdym skoku :3
Na granicy trawy i piasku ustawione były dwie betonowe płyty, świetne jako wybicie się do salta. Oczywiście od momentu ujrzenia ich zaczęłam intensywnie myśleć o sideflipie, walcząc ze strachem. Najbardziej irytujące uczucie to chęć zrobienia czegoś i jednoczesny strach na granicy paniki "a co jak się nie uda" >.< Krążyłam niczym stacja kosmiczna wokół tych płyt, podchodziłam bliżej i bliżej, stawałam na płycie... by odejść zniesmaczona i zdenerwowana. Ale dużo osób ciągle mówiło mi "zrobisz, no dawaj, piasek miękki więc nic się nie stanie w razie rozmyślenia się w locie". Wciąż niepewna zrobiłam próbny upadek, i rzeczywiście - nie bolało. Bardzo mnie to zachęciło do właściwego skoku, ustawiłam się w kolejce, nabiegłam, wybiłam... i nie zrupowałam, upadając z plaskiem na prawy pośladek i rękę xD Ale jak zostało mi powiedziane, nic nie odczułam. Blokada w głowie zniknęła! Szybko wróciłam do kolejki, i następny skok był już śliczny, z eleganckim lądowaniem na proste nogi, okraszony nawet oklaskami.


Potem robiłam te sidefipy jak szalona, aż do momentu gdy Holendrzy zdecydowali się pójść z Polakami do Biedronki. Po nie tak szybkich zakupach powróciliśmy do hostelu, choć ja i Joy oddzieliliśmy się od grupy i zahaczyliśmy o indie shop Lokaah, gdzie kupiłam wspaniały plecak (nie byłabym sobą gdybym o tym nie wspomniała >D )

Chwila odpoczynku w hostelu i znów wyprawa na pk park, gdzie odbyło się oficjalne rozpoczęcie zlotu.



Jak widać na zdjęciu, w tle gromadziły się ładne deszczowe chmurki. Mimo tego prawie wszyscy zlotowicze chcieli jechać na trening na Zaspę, co mi się niezbyt widziało. Holendrzy mówili, że będzie fajnie. Ja mówiłam, że będzie padało.
Okazało się, że i oni, i ja mieliśmy rację.
Ściana deszczu złapała nas na przystanku na Zaspie. Wszyscy wybiegliśmy z tramwaju pod most (jak dobrze, że tam był most!) i zgrupowaliśmy się niczym pingwiny. Po około pięciu minutach deszcz ustał, ale wszystko zmokło, do ostatniego kamyka. Nie widziało mi się skakać wielkich rzeczy w deszczu, zazwyczaj kończyło się to niebezpiecznie, a głupio tak robić siłówkę pierwszego dnia zlotu. Zdecydowałam się więc po prostu podążać za tłumem i korzystać z miłej atmosfery.
Ku mojej uciesze wyszło słońce i wszystko zaczęło szybko schnąć, dlatego zaczęłam robić lekkie traski pomiędzy murkami. Po jakiejś godzinie już nie przejmowałam się kałużami i razem z Holendrami eksplorowałam okolicę. W pewnym momencie zamiast skakać objadałam się mirabelkami wraz z innymi traceurkami, no ale drzewko tak zachęcało do konsumpcji dojrzałych owoców...
Teraz pomyślałam, że temat 'ja kontra deszcz' jest na tyle obszerny i zawiły, że warto poświęcić ku temu oddzielny wpis. Może wkrótce :)

Totalnie zgubiłam się w czasie i nie wiem, ile godzin tam spędziliśmy. Może 3? W każdym razie gdy każdy się wyskakał zmieniliśmy lokalizację. Miejscówka niczym skalniak, murki prostopadło równoległe ze schodkami tu i tam, a pomiędzy drzewka i krzaki. Gdybym miała to miejsce blisko, spędzałabym tam dużo czasu...
Oczywiście nie obyło się bez straszenia mnie ślimakami >.>

Wracaliśmy do hostelu gdy słońce już zachodziło. Wszyscy w jednym kawałku i niesamowicie głodni :P



Dzień 2



Na środę zaplanowany był wypad do Gdyni. Zbiórka bodajże o 9, wszyscy wyruszyli, a Holendrzy jeszcze w piżamach. Już wiedziałam, że ich ekstremalnie wolne ogarnianie się będzie jednym z głównych problemów :/
Nie zdążyliśmy na SKMkę którą jechała reszta zlotu, więc musiałam robić za przewodnika, korzystając z telefonicznych instrukcji Borówa. Chwilę po wyjściu z SKM w Gdyni okazało się, że Venu zostawił na siedzeniu swój portfel, a w nim dowód i dużą ilość pieniędzy... Po prostu wyśmienicie.
Na szczęście spotkany tam Milka pomógł w dalszej podróży. Niedaleko Zamku wstąpiliśmy do Biedronki, gdzie były papaje i smocze owoce *_* oczywiście zakupiłam dla spróbowania.


 Nie obyło się bez arbuza, to mój ulubiony owoc dostępny w czasie wakacji :D

Słońce prażyło ale nie było to przeszkodą. Większy problem sprawiał mój łokieć, który zaczął boleć od rana (troszkę opóźniony ten ból, biorąc pod uwagę, że krzywdę zrobiłam sobie dzień wcześniej, upadając na tę rękę przez brak zgrupowania w salcie...). Mimo to skakałam sobie, po prostu dużo bardziej uważając. Próbowałam budować jakieś traski w dół Zamku, ale niestety co chwila podbiegali do mnie Holendrzy, próbując to samo co ja, i koniec końców musiałam znaleźć sobie inne miejsce wolne od nadmiaru ludzi - gdzie po chwili znów pojawiali się Holendrzy, i tak w kółko. Ciężko jest zachować spokój w sytuacji, gdy bierzesz ostatni wdech i ruszasz do biegu, i w tym właśnie momencie ktoś siada ci idealnie na trasie >.< Taki minus zlotów niestety.
W pewnym momencie dołączyłam się do grupki, która robiła fajną traskę w górę Zamku. Pełna zwątpienia, czy w ogóle uda mi się zrobić konga nad ławeczką, ale do odważnych świat należy, prawda?
I udało mi się! Co więcej, po kilku próbach byłam w stanie płynnie skoczyć konga do kong-preca. Bez zbędnego dreptania, czysta energia. I znów oklaski...

Potem zagadałam do dziewczyn z Warszawy, ale nie trwało to długo bo ekipa wyruszyła na kolejną miejscówkę i ja podążyłam za nimi.
Co śmieszne, na scenie największą atrakcją okazał się plac zabaw dla dzieci. Był naprawdę świetny, i ja nawet znalazłam dla siebie rurkę, bo strasznie się stęskniłam za pole dance. Właśnie dla takich okazji pod dresami noszę krótkie bawełniane spodenki :3
Kolejna atrakcja - plaża. W sumie pierwsze, co zrobiłam, to poszłam na miejscówkę przy WC, gdzie jest super kong do preca, barierki i fajne betonowe murki. Wraz z Magdą, Heather i Moniką skakałyśmy głównie kongi, dashe i reversy. Bardzo fajna atmosfera, ciekawa rozmowa z Moniką, świetna inspiracja do ćwiczenia nowego połączenia vaultów zdobyta dzięki Magdzie. Dużo dobrego (:
Następne, co pamiętam, to bieg nad brzeg morza z dziewczynami. Wszystkie weszłyśmy do wody, ale tylko ja i Magda zdecydowałyśmy się zanurzyć całkowicie. Woda była bardzo przyjemna, rozmowa z Magdą także. Tak się cieszę, że mogłam ją i Heather poznać!
Gdy się napływałyśmy i osuszyłyśmy wszyscy ruszyli w stronę street workout parku przy następnym zejściu na plażę. Po drodze zatrzymaliśmy się przy dwóch dziewczynach grających na wiolonczeli i skrzypcach, gdzie traceurzy zaczęli tańczyć i robić salta w rytm muzyki :D Nieopodal sw parku Holendrzy odkryli podziemne przejście łączące się ze studzienkami kanalizacyjnymi, przez co w sumie może 10minutowy spacer przedłużył się do pół godziny. Ale wreszcie dotarliśmy do celu.
Czas upłynął mi i Magdzie na robieniu handspringów. Ciężko było, bo brakowało zwykłego wąskiego pionowego drążka, ale uparłyśmy się. W takich momentach żałuję, że nie umiem jeszcze robić handspringa z dead liftu :( Jednak jestem coraz bliżej.
Była tam także grupka Szwedów, zajadająca miód i orzeszki. Już zmęczona dosiadłam się do nich i odbyłam bardzo ciekawą rozmowę o energii, naturze, kamieniach i tym podobnych.

Wszyscy Holendrzy głodni jak wilki, dlatego zebraliśmy się z plaży i poszliśmy na kolację do baru mlecznego. Wszystkim bardzo smakowało, szczególnie pierogi i makaron z sosem grzybowym.
Na stacji SKM Joy kupił sobie kawę z automatu, która była taka dobra, że przez prawie całą godzinę oczekiwania na pociąg powtarzał "kawa, dobra kawa, kawa za darmo" oraz "kawa kapelusz". Hasło zlotu :D


Na szczęście wszyscy wymęczeni niesamowicie, więc zasnęli od razu. Ja także. Ponoć chrapałam :P



Dzień 3

Czwartek aż do wieczora zdawał się być ekstremalnie leniwym dla mnie dniem. Cała zakwaszona z trudem zebrałam zaspanych Holendrów i zaprowadziłam ich do hali na Gdańskim AWFie na próbę do finałowej gali. Od początku mówiłam, że nie występuję, szczerze wolałam trochę dłużej pospać, pochodzić po Targu św. Dominika i dojechać do nich po południu, ale wszyscy chcieli bym z nimi pojechała i skakała. Spakowałam więc zestaw do szkicowania by mi się nie nudziło (trenować na hali mogli ponoć tylko osoby biorące udział w gali).
Co śmieszne, czas próby wynosił nie godzinę jak myśleliśmy, a 30 minut. Naprawdę życzę powodzenia w układaniu czegokolwiek w 30 minut. Wyśmienity pomysł, wznoszę toast.
Rysując sobie kątem oka obserwowałam jak przebiega układanie pokazu. Łapało mnie przerażenie gdy widziałam jak niektórzy planowali zrobić skoki, których nigdy przedtem nie robili, a jedynie przed chwilą podpatrzyli u innych traceurów. Jamakaszerskiej brawury ciąg dalszy. Ogólnie wszystko jest dla ludzi, ale proszę nie stwarzać ryzyka efektownych faceplantów, gdy jest się pod moją opieką >D
Po próbie rozłożyliśmy się z plecakami przed halą, w miejscu gdzie już był rozstawiany podnośnik i poducha do skakania. Dochodziło coraz więcej ludzi więc zdecydowaliśmy się zostać do czasu skoków. Ja na przemian rozmawiałam, rysowałam, leżałam plackiem na trawie, czas mijał bardzo leniwie. Było dość ciepło, mięśnie odmawiały współpracy. Zdawało się, że największym wysiłkiem była wyprawa do pobliskiego marketu. Na poduszkę nie skakałam, nie żałuję. Nie czułam potrzeby.
Słońce zaczęło zachodzić, Holendrzy się naskakali i chcieli wracać do hostelu, co było mi na rękę. Poprosiłam tylko o chwilę czasu na spacer do toalety.
I tak spacerując przez halę podeszłam do znajomych z pytaniem, co tu się dzieje. Odpowiedź - luźny trening, chcesz to dołącz. W sumie czemu nie, może jak się lekko rozruszam to następnego dnia będę już zdolna do większych skoków. I dołączyłam się, z misją "od zera do webstera". Zaczęło się marnie, bo lądowaniem na tyłek, ciągle kładłam ręce na materac przy wybiciu hamując rotację, katastrofa. Co miłe, mnóstwo osób śpieszyło z dobrymi radami, czasami sprzecznymi ze sobą, ale hej - na każdego działa co innego, trzeba wypróbować każdą drogę i znaleźć własną.
Najbardziej dziękuję za rady Konradowi, który siedział z boku i konsekwentnie powtarzał to samo. Zaczęłam słuchać, to zaczęło wychodzić. Sztuka dobrej blokady ;)

Holendrzy także odkryli, że można swobodnie trenować na hali, więc plan o powrocie stał się nieaktualny. Ja nie robiłam w sumie nic innego niż webstery. Całkiem nie mam pojęcia ile czasu minęło, kilka godzin na pewno, ale pod koniec robiłam prawdziwe webstery z nabiegu. A po niektórych skokach kolejne oklaski.
Gdy nogi odmawiały mi posłuszeństwa przy wybiciu do webstera, przeniosłam się na średniej wielkości gąbkową kostkę, na której robiłam palmspiny, wariacje tego vaulta oraz kombinacje z innymi vaultami. Dołączyli do mnie Rafael, Eddy i Jelly, wszyscy zmęczeni, więc razem na tej kostce sobie pajacowaliśmy. Wkręciło mi się bardzo dobre tempo i ze smutkiem opuszczałam halę, no ale jak trzeba to trzeba. Jeszcze się naskaczę.
Zmęczeni, spoceni, szczęśliwi : D



Dzień 4

Piątek od początku do końca nastawiony był w moim odczuciu na finałową galę. Plan dnia mówi sam za siebie: od rana próby, jeśli bierze się udział w gali, potem gala, potem można rozejść się do domów xD Jeśli nie bierze się udziału w pokazie, trzeba sobie samemu wypełnić jakoś czas. A jeśli nie chce się nawet oglądać pokazu - cały dzień wolny! Niby fajnie, ale nie po to płacę za ZLOT...

Mój wewnętrzny zwierz (leniwiec) wygrał poranną walkę sumienia i zdecydowałam się nie iść na próbę z chłopakami. Zamiast siedzieć na sali, przespacerowałam się do najbliższego sklepu plastycznego, zahaczając o różne ciekawe stragany na targu dominikańskim :3 Dołączyłam do Holendrów na hali dokładnie w momencie, gdy skończyli swoją 30-minutową próbę i wszyscy wybraliśmy się do Decathlonu. Po zakupach rozdzieliliśmy się na dwie grupy i część z nas wróciła do bursy, a część została koło Decathlonu i trenowała. Ja wróciłam by odłożyć zakupy do hostelowej lodówki. Razem z Damianem przeszłam się także do indie shopu gdzie kupiliśmy wspaniałe ogromne alladyny, ja fioletowe a Damian niebieskie.

W sumie do gali finałowej nic specjalnego się nie działo. W hali zaczęli zbierać się ludzie, ja usiadłam sobie na przeciwko sceny razem ze znajomymi. Wszyscy uzbrojeni w dobre kamery, aparaty i inne cuda.

Wszystko przebiegło dobrze, obyło się bez większych wypadków. Dla mnie nie było to nic specjalnego, poza tym co można pokazać mając łącznie godzinę czasu na przygotowanie się + jedna próba generalna...
Rozśmieszyła mnie reakcja Holendrów gdy dowiedzieli się, że to nie był jedynie pokaz, a konkurs i wybierano 'najlepszą' grupę. Eddy i Rafael wręcz się zapowietrzyli wymieniając spostrzeżenia, Joy natomiast złapał depresyjną zawiechę.

"Duch parkour całkiem umarł, od kiedy ludzie zaczęli szukać w tym zysków"
"Patrz Anna, nie zajęliśmy żadnego miejsca, ale mamy medale! Czuję się jakbym dostał w policzek"
"Takie hej, macie tu medale pocieszenia, nie popłaczcie się przypadkiem"
"Czuję, że zmarnowałem cały dzień na nic. A mogliśmy zwiedzać świetne gdańskie spoty"



I dlatego właśnie nie chciałam brać udziału w tym przedsięwzięciu :>
Gala dobiegła końca, słońce zaszło, księżyc pięknie oświetlał niebo. Dzień czwarty był dla mnie nietreningowy.


Dzień 5

Z nienacka ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. Tak wielkie, że nie dałam rady zwlec się z łóżka o tej samej godzinie co Holendrzy i pojechać na halę AWFiS na trening. Wystarczyła jednak dodatkowa godzina snu i jakoś udało mi się oderwać od mięciutkich poduszek. Niestety Arminowi i Joy'owi, którzy zostali ze mną, nie szło tak gładko. Do wszystkiego zbierali się z żółwim tempem, tu żel na włosy, tu zmiana spodni dresowych bo nie pasują do koszulki itp, dwie księżniczki... ;p
Na hali byliśmy prawdopodobnie około 13, co dawało 2 godziny treningu. Od początku szło mi bardzo dobrze, uwielbiam dni gdy od pierwszego skoku czuję zastrzyk energii, a uśmiech sam pojawia się na twarzy. Ponownie kombinowałam z różnymi combami spinów na gąbkowej kostce, nowe elementy przychodziły z łatwością. Stwierdziłam także gwałtowny przyrost flow, ale możliwe że to przez te nowe alladyny :3
To były najszybsze dwie godziny tego zlotu. I niesamowicie żałowałam, że nie zebrałam się z pierwszą grupą rano. No ale stało się, trudno. Tylko tych gąbkowych kostek żal, zaadoptowałabym takie z chęcią.

Co było potem?
Plaża była : D

Oczywiście wskoczyłam do morza, bo woda była taka przyjemna, i fale takie wielkie! Chłopcy wykopali sobie z piasku oponę z zabetonowanym środkiem i salcili zacnie, ktoś kogoś zakopywał w piasku, ogólnie dużo śmiechu.

Pod wieczór miła atmosfera została zepsuta przez kilka dziwnych wydarzeń, co skutkowało długim uspokajającym spacerem z Cyrielem po okolicy. Pod koniec wylądowaliśmy w bardzo przyjemnej restauracji. Niebo oczyszczone z chmur. Warte zanotowania: tamtejsze pierogi z wiśniami były wyborne <3

Gdy wróciliśmy do hostelu wiele osób wybierało się na 'imprezę integracyjną' gdzieś do kręgielni. Ja nie byłam zainteresowana podróżowaniem tramwajami dla kilku darmowych piw i nie wiadomo jakich innych atrakcji, wolałam się porządnie wyspać (to ten wewnętrzny zwierz, tak tak).







I w sumie tak zakończył się Międzynarodowy Festiwal Parkour. W niedzielę rano musieliśmy wymeldować się dość sprawnie z pokoju i przenieść do hoteliku na ul.Niwki. Na szczęście tym razem udało się nam znaleźć łóżko dla każdego, za co wieeelki ukłon w stronę rodziców Vegeta za pomoc w przetrwaniu gdzieś tej nocy.
Resztę dnia spędziłam z chłopakami na targu dominikańskim. Leniwie, bez pośpiechu.
Wieczorem okazało się, że w hoteliku byli także traceurzy z Czech, którzy robili wieczorem grilla. Skorzystaliśmy z ich zaproszenia, Holendrzy mieli wielką z tego radość, ja miałam smaczne steki *__*


W poniedziałek lot do Holandii, i zabójcza klimatyzacja zrobiła swoje. Diabelska angina, ponad tydzień minął a ja nadal w kawałeczkach ;_; i szalik moim przyjacielem.



______________________________________


Po tym dość dokładnym reporcie z przebiegu zlotu, garść moich głębszych przemyśleń.

Co do pojawiających się w tekście oklasków - za każdym razem czułam się bardzo miło, ale także dziwnie. Miło z oczywistego powodu: najwyraźniej spodobał się traceurom mój skok/salto, w ten sposób wyrażają swoją aprobatę. Mimo to miałam ciągle uczucie, że to powinno być normalne, w końcu trenuję nie od dziś, i efekty to właśnie ten sideflip, traska z kongiem do preca, webster... może mam trochę za twarde do tego podejście i zbyt bardzo chcę się równać w jakości skakania z traceurami, i to przez to nagminnie porównuję wszystko. "jemu nie biliście brawo jak ogarnął webstera, a musiał przejść dokładnie taką samą drogę co ja" i tak dalej. Ale prawdopodobnie szukam dziury w całym, zamiast przyjąć na klatę iż zabłysnęłam na zlocie kilka razy. Po prostu pierwszy raz zdarzyło mi się być oklaskanym i nie wiem co o tym myśleć. Jakby nie było, dziękuję za uznanie! <3


Bardzo lubię powracać do Gdańska w wakacje, stało się to swojego rodzaju tradycją. Co rok jestem w stanie sprawdzić, jakich postępów dokonałam w ciągu minionych 12 miesięcy, ile więcej jestem w stanie zobaczyć oraz może czego już nie jestem w stanie skoczyć (co także się zdarza).
W porównaniu z poprzednimi latami, teraz widzę u siebie największy progres. Czuję, jakby coś się we mnie kumulowało od dawna, by nagle wybuchnąć, rozrywając kilka blokad na raz na strzępy. Niedawno nastąpił właśnie taki wybuch, czego efekty czuję w każdym ruchu. Największa zmiana to fakt, iż czuję się o wiele bardziej komfortowo skacząc. Nawet przy nowych elementach to uczucie nie znika, dzięki czemu szybciej przełamuję się i szybciej uczę.

Dodatkowo widzę coraz więcej. I zamiast dosłownie biegać z punktu A do punktu B, chcę też przystawać w jednym miejscu i eksplorować barierkę/murek/drzewo/inną przeszkodę do granic mojej wyobraźni. To nowe uczucie.


Niestety jeśli chodzi o zlot sam w sobie, to z roku na rok jego jakość słabła, by teraz bardzo mnie zniesmaczyć. Bardzo lubię Trójmiasto, tamtejszych ludzi i miejscówki, ale w przyszłym roku zamiast na MFP kieruję się z Cyrielem do Hiszpanii. Mam jednak nadzieję, że KS Movement weźmie pod uwagę komentarze traceurów, jakie się pojawiają odnośnie MFP i coś zmienią w jego organizacji.
Dodatkowym minusem było wspomniane na samym początku opiekowanie się holenderską młodzieżą. To wielka odpowiedzialność, i po tygodniu każdemu osłabłyby nerwy.
Możliwe, że ponownie pojadę z Cyrielem do Gdańska w 2016 roku, ale - jak to z planami bywa - wszystko może się zmienić. Na razie jednak czas na przerwę. Mam nadzieję, że OZP odbędzie się w przyszłym roku, trzeba będzie zaatakować Wrocław dla odmiany!


Ale nie można zapominać, że zlot tworzą także sami uczestnicy. Dziękuję bardzo wszystkim wspaniałym osobom, z którymi dane mi było skakać po Trójmieście przez ten świetny tydzień (: Niech moc będzie z wami!

niedziela, 3 sierpnia 2014

Jak co roku.

Były warsztaty dla dziewczyn ADD w Poznaniu, był 4TLOM, a mi nadal nie zbiera się na jakikolwiek raport z tych wydarzeń. Wena była przed, dużo weny, następnie był czas zlotu... i po powrocie nie czułam się na siłach cokolwiek spisywać. Nie czułam już takiej potrzeby. Grunt, że wspomnienia są we mnie... Z drugiej strony zawsze relacjonowałam takie wydarzenia i czuję pewien dyskomfort przez to. Co robić jak żyć panie premierze...

Jutro lecę na MFP do Gdańska, wraz z Cyrielem, jego bratem i sześcioma młodszymi traceurami. Jestem bardzo ciekawa, jak to wszystko się potoczy. Kamera nowa jest, więc na pewno będzie dużo zdjęć. Planuję także dużo nagrywać, więc możliwe że po zlocie wyjdzie ode mnie jakiś nowy filmik. Ale to tylko plany.


Czas się spakować, i może wieczorem na trening się przejść.
Jutro podróż! Tęsknię za polskim chlebem.