czwartek, 13 marca 2014

Luty...

...trwał tyle, co kong do preca z nabiegiem. Szuu i po wszystkim. Bez otarć i z miękkim lądowaniem.

Dzień wylotu był bardzo ciepły. Idąc do mieszkania ojca ubrana w pięć warstw bluzek i kurtek nieźle się zmęczyłam. Chwila rozmowy, zapakowanie jedzenia, ściąganie "Road to Ninja" w ostatnim momencie przed wyjściem. Podróż rozpoczęła się luksusowo, bo tata podwiózł mnie autem na dworzec.
Kupno biletu przeszło wyjątkowo sprawnie. Pociąg także wyjątkowo luksusowy, w środku przypominał trochę nowe łódzkie tramwaje. Polska Kolej oczywiście dostarczyła mi emocji, bowiem okazało się że są dwa pociągi kierujące się w stronę Warszawy wyruszające o tej samej godzinie, ale przewoźnicy inni, i nieciekawie dla mojego portfela byłoby się znaleźć w złym pociągu. Problem zażegnany przez konduktora, można jechać.
Od samej Łodzi do Warszawy Zachodniej jechało obok mnie około sześcioletnie dziecko z matką. Bogowie, ten chłopiec uciszał się jedynie w momencie jedzenia słodyczy, a i to nie zawsze. Od krzyków "mamoo, mamoo patrz, konie z rogami na głowie, mamo, a ten koń robił kupę! Widziałaś??!" rozbolała mnie głowa. Wysiadłam na dworcu centralnym, bez problemów dotarłam na lotnisko, zjadłam wszystko co miałam do zjedzenia. Ostatni telefon do rodziców i można przechodzić przez bramkę.
Lotnisko Chopina takie duże i ładne. W pół godziny do odlotu zorientowałam się, że mam dostęp do wifi, z czego skorzystałam ściągając resztę filmu. Seans ocalony.

Ostatnia bramka, spacer do samolotu, wygodne miejsce przy oknie na samym tyle. Wszystko gotowe, ruszamy na pas startowy. I nagle krzyk z przodu kabiny:
"MAMOOO, samolot się ładuje!! Nie wybuchniemy? Mamooo, zapomniałem pójść do toalety, mogę teraaaaz?" - tak, dokładnie ten głos, którego już nie chciałam usłyszeć. O ironio losu. Na szczęście słuchawki i "Road to Ninja" pomogły. Komfort przelotu ocalony.

Gdy dostałam się busem na stację kolejową w Eindhoven, poczułam się troszkę wyłączona z systemu - bilet można było kupić jedynie poprzez płacenie w automacie kartą kredytową bądź monetami. Miałam pieniądze w banknocie, nikt nie chciał rozmienić, okienka obsługi zamknięte, pociąg zwiał ;P Ale szybko wpadłam na pomysł i po upolowaniu uprzejmego holendra bilet był mój.
W Utrechcie byłam przed 23:00. Miejsce spotkania "Ola Happiness Station", bo budkę z lodami znajdę wszędzie.


______________________________

A już następnego dnia wypad na salkę parkour do FreeFlow Den Haag.
Tłumnie, bo razem z Damianem, Maroushką i Michal. Zrobiłam dużo - od kongów do preca po swingi, caty, climb upy. Fajnie było ćwiczyć te ostatnie razem z Michal, nawzajem się motywowałyśmy i wymieniałyśmy spostrzeżenia. Nauczyłam się także nowego przejścia, o nazwie mi nie znanej - coś jak połączenie palmspina i konga do dasha, naprawdę dziwne ale szybkie i z flow. Ale nie chodzi przecież o to, by nazwać każdy ruch konkretną nazwą ;P

Pod koniec ćwiczyłyśmy handstandy. Michal dała mi jedną małą, ale pomocną radę, dzięki czemu mogłam ustać choć chwilkę dłużej.
W drodze powrotnej każdy wymieniał się spostrzeżeniami. Zahaczyliśmy o sklep spożywczy i ucztowaliśmy w pociągu. Daj traceurowi jedzenie, to nagle umilknie... :P


______________________________

 Wszędzie kwitną krokusy i przebiśniegi. Słońce grzeje w plecy, a ja owinięta szalikiem szykuję się do skoku. Oddałam już kilka próbnych skoków obok, na płaskim chodniku, doskakując do krawężnika. 9 stóp, nie mam prawa więc nie dolecieć tego, czego się boję - preca w dół na 9, nad schodami. W dół, więc to jakby 8. Ale w dół...
Damian i Cyriel po dwóch stronach, będą łapać. Zaangażowałam ich w to, tym bardziej muszę skoczyć. Po tylu próbach podczas każdego mojego przyjazdu tu...
trzy, dwa, jeden.
Jestem w powietrzu. Wybiłam się odrobinę za wysoko, ale dzięki temu mam dłuższy lot. Widzę miejsce lądowania.
pac.
Czuję na plecach dłonie chłopaków, ale nie były potrzebne, złapałam balans. Patrzę na stopy - pięty za murkiem, przednia część na brzegu. Idealnie.
Przed kolejnym skokiem stałam na brzegu krótko, wzięłam jedynie wdech, nie myśląc niepotrzebnie. Po wielu przegranych walkach wygrałam całą bitwę.

Ale chwilę potem znalazłam sobie kolejne wyzwanie - lazy przez barierkę w dół, na beton. Teraz jak to piszę wiem, że skoczyłabym z łatwością. Eh, ten strach...


______________________________


 Przebalansowałam 298 stóp (około 71 metrów) bez ani jednego spadnięcia. Byłam sama, słońce grzało, katar przeszkadzał, ale coś mnie pchało. Nie myśl. Idź. Oddychaj. Nie myśl.