sobota, 28 września 2013

OZP '13

Czwartek

Wieczór dnia poprzedniego był tak pechowy, że nawet łańcuch mi w rowerze spadł, gdy jechałam prawie po ciemku do Iwony. Nie ma to jak mieć całe ręce w smarze.

Kolacja była pyszna, i potem raz dwa do łóżek.


Piątek

Pobudka przed 4 rano.
Iwi zrobiła już przepyszne śniadanie i herbatę z cytryną. Zapach jedzenia pomógł mi zwlec się radośnie z łóżka (radośnie w duszy, Iwona mówi że wstałam z godnością zombie).

Pięć godzin w pociągu.
Trochę czasu przegadane o wszystkim i niczym, trochę przespane, jeden wniosek się nasuwa - albo Wrocław jest o wiele za daleko od Łodzi, albo PKP gra sobie w kulki >.>


Stacja Wrocław Główny.
Odebrała nas Iza, zabrała do siebie, nakarmiła. Słowotok, nie mogłyśmy usiedzieć w ciszy. W końcu się zebrałyśmy i wyruszyłyśmy pieszo na Manhattan. Napięcie rosło z każdym krokiem, słońce ładnie smażyło, może nawet za ładnie. Na miejscu nie było prawie nikogo, ekipa powoli się zbierała przy barierkach za Biedronką. Powolne powitania, rozgrzewka, wypatrywanie znajomych twarzy... jak zawsze na zlotach. Energia mnie rozsadzała, i w głowie tylko jedno pytanie miałam: "czy poznam jakieś nowe traceurki?".


Zdjęcie grupowe i puh, wszyscy się rozlecieli po całym Manhattanie. Najpierw poszłam coś ćwiczyć na barierkach za Biedronką, potem przeniosłam się do Iwi i Izy na murki przy śmietniku, ale za długo też tam nie pobyłam, znów poleciałam gdzieś indziej. W sumie, to chciałam skoczyć i zrobić więcej, niż pozwalało mi ciało (w tym przeciążona ręka...) i czas. Eh, ja naiwna... Jakoś pod koniec pobytu na Mnht dziewczyny zaczęły się trzymać w grupie...



Przenieśliśmy się kolejną miejscówkę, Bramę Oławską. Iza zniknęła, pojechała do Soczka do szpitala, bo ten wspaniałomyślnie rozwalił się w pierwszych kilkunastu minutach zlotu, a ja z Iwoną i Kingą skakałyśmy sobie to tu, to tam, rozciągałyśmy się i stawałyśmy na rękach. Bo trawa była fajna.

Przyjechała też wtedy Kasia i Neta. W sumie niedługo potem zwinęłyśmy się wszystkie w prawie całkiem damskim towarzystwie w okolice starówki, kierowane instrukcjami telefonicznymi Izy. Po drodze weszliśmy do Biedronki, przestraszył mnie pan strażnik (nienawidzę szyb z jednej strony wyglądających jak lustro .__. ). Potem troszkę błądzenia po podwórkach, ale dałyśmy radę. A tam różne murki, trzepak upaćkany przez ptaki, w sumie bardzo przyjazny teren. Po chwili przeniosłyśmy się kawałek dalej, gdzie z uporem maniaka ciskałam kongi (z intencją wylądowania na preca). I wleciałam, ale co się najęczałam, to moje... (a Iwona mówiła, że to zrobię, kIwi Wyrocznia).

Neta stwierdziła, że czas się zbierać na konferencję. Miałam dylemat, bo dobrze mi się tam skakało, ale także chciałam pójść razem z resztą, zobaczyć o czym się wtedy rozmawia, być może wtrącić swoją wypowiedź.
Swoją drogą w duszy miałam wrażenie, że im dłużej ćwiczę, tym mniej wiem o parkour. Na samym początku byłam tą pierwszą wypowiadającą się na te tematy, teraz wolę posłuchać innych i w ciszy skonfrontować to z moimi przekonaniami... ot, taka ironia.


Zdecydowałam się zostać wraz z Iwoną i poczekać na Izę i Soczka. Jeszcze troszkę skakałyśmy, zguby do nas dołączyły, zagadał do nas bardzo nietrzeźwy pan, poszliśmy do domu zjeść, gadać i spać.
Ale przed spaniem zjadłam ciastko od brata.
Ciastko było dobre.


"Juliaaa, jak ja cię kocham!!"


 Sobota
 
 Poranek taki wspaniały. Wszystkie razem, tak jakby było to czymś oczywistym.
Wrzuciłyśmy co nieco na ruszt i ruszyłyśmy na Kosmos.

Problem nr 1: stwierdzamy zakwasy.
Rozgrzewka była długa, bardzo dokładna. Z Jedi i Iwi chodziłyśmy po osiedlowych krawężnikach bo lawa,  znalazłyśmy bardzo fajny zaułek, powskrobywałyśmy się na ścianki. Potem wzięłyśmy plecaki i poszłyśmy w inne miejsce, gdzie ludzie cisnęli kongi do preca i takie tam... a ja z Jedi zdecydowałyśmy się zniknąć na chwilę.
Bo dach.
To było piękne w swojej dziecinności. Jak w sekundę stać się dzieckiem-ninja, magiczną niewidzialną wojowniczką, eksploratorką i kto wie czym jeszcze. Nie, my z tego po prostu nie wyrośniemy.

Skakałam z nimi, i z nimi, i jeszcze z nią i nim... bez ograniczeń, podziałów na grupy, trzymania się czyjegoś ogona.

Powrót do domu, jedzenie, powrót na trening, tym razem  Plac Strzegomski. I ten cholerny cat...
Coś tam porobiłyśmy, ale w pewnym momencie przynajmniej ja przełączyłam się na oglądanie reszty.
Ah, i te salta na trawce, pięknie obfocone i wrzucone do gazety z opisami "zlot parkourowców"... because fuck, that's why.

Problem nr 2: stwierdzam ból łokcia.
Ciągle, jakby już nie bolał mnie wczoraj, tydzień temu, miesiąc wstecz... nie, musi boleć nadal. Frustracja rosła.
Było bardzo dużo ludzi, aż ciężko cokolwiek robić...

Wraz z chłopakami wróciliśmy do domu Izy, odpocząć przed wyprawą na kebaba i Zielak.
Kebab jak marzenie, aż się głodna robię jak znów o nim myślę. Wszamałyśmy wszystko <3







Dużo śmiechu, fotki z samowyzwalacza, wypatrywanie gór i moje profesjonalne zejście ze ściany.
Bo jak jest dziura, to trzeba w nią wlecieć, prawda?


 Ja i Iwona poszłyśmy spać, a Jedi z Izą zdecydowały się pozwiedzać świat nocą. Nadal uważam, że była to dobra decyzja. Jestem strasznym śpiochem.


Niedziela

Poranek niczym walka z niewidzialną siłą wciskającą cię w łóżko. Wszystkie zakwaszone, zmęczone, zadowolone. I głodne, oj tak!


Względnie szybka mobilizacja i już byliśmy w drodze na Kozanów. Na miejscu ludzie porozrzucani po całym osiedlu, ja coś tam skoczyłam, ale wszystko mnie bolało... Na koniec znalazłam fajną rurkę i pokombinowałam kilka rzeczy na niej, ale i tego nie za wiele. Mimo wszystko lepiej się ruszać, niż stać i się patrzeć jak Steel czy Phosky robią cuda i akrobacje. Choć nie powiem, robiło to wrażenie.

Część ludzi już wracała do swoich miast, część pojechała na stadion, a my się zebraliśmy do domu, by Jedi i Iwi miały czas na spakowanie się, po czym pomaszerowałyśmy na dworzec.
Warte zapamiętania jest to, że pociąg się spóźnił, bo ukradli tory. Tak bardzo Polska...
Przynajmniej Polski Bus zawsze punktualny.
"Oddaj tory mówię! Oddawaj! D:< "

A wieczorem ubrałam się w coś innego niż dres i poszłam z Izą na wielką outdoorową imrezę traceurską.
Były salta po pijaku, była policja, peleryna z chustki bo komary, spacer przez starówkę, krojenie szynki i palca i wiele więcej atrakcji.
Szkoda, że wróciłam wcześnie by się wyspać, ale jak już pisałam - jestem śpiochem.

I potem nastał poniedziałek, koniec zlotu, lenistwo z Izą i Soczkiem oraz odkwaszanie się. 


Wracam do tych chwil i w głowie ciągle mam 'piosenkę zlotu'... :)
http://www.youtube.com/watch?v=Tl7fGwLJMUI

sobota, 14 września 2013

Czerwcowa podróż - 4 The Love of Movement!



Pobudka o 7 rano.

Za oknem deszcz i szarość, my przez to zasmuceni i poddenerwowani.
Zjedliśmy przepyszne śniadanie zrobione przez Stefana, zarzuciliśmy plecaki na plecy i w drogę. Zimno i mokro, ogólnie bardzo niefajnie.
Stefan pokazał nam, jak działają pociągowe biletomaty na pieniądze, zakupiliśmy więc dwa bilety do Rotterdam Centraal. Gdy wsiedliśmy do pociągu od Stefana odgrodziła nas istna ściana deszczu.
I jak my będziemy skakać?

Jazda upłynęła nam w ciszy.
A w głowie tysiąc myśli i jedna osoba.


Najtrudniejszym etapem było dostanie się z dworca na miejsce eventu. Mapkę jako taką mieliśmy, natomiast pytani ludzie totalnie nie ogarniali świata.

-przepraszam, w którą stronę mam iść by dojść tu i tu?
-aaa, eee, uhh... nie wiem, idźcie tu do Info point, pomogą wam.

-przepraszam, żeby kupić bilet dla kolegi, który nie ma OV chipkaart, to co muszę zrobić?
- nie wiem, nie wiem! w Info point spytajcie :O


I o co by się nie spytać, odsyłali do info pointu. A tam kolejki jak za PRLu! I czas uciekał.
W końcu się zdenerwowałam i poszłam w dół do stacji metra, gdzie stały w rządku takie automaty do kart.
Oczywiście można je było ładować tylko monetami, papierków nie przyjmowały. A my mieliśmy same papierki...

-przepraszam, wymieni mi pani 10 euro na monety?
-proszę iść do Info point, tam wam pomogą.

No kurde balans >.<"

Na szczęście Emil stanął na wysokości zadania i poszedł z nieszczęsnym banknotem na spacer po sklepach. A ja myślałam co zrobić, by on też mógł jechać metrem. Czasami posiadanie OVchipkaart bardzo ułatwia życie i oszczędza pieniądze...
Emil wrócił z monetami, a ja odkryłam, że biletomaty także drukują jednorazowe karty. Wydrukowaliśmy jedną za bodajże 5€ dla Emila, przeszliśmy przez bramki by zjechać jeszcze niżej, na perony.
Zawsze przechodzi mnie dreszcz, gdy wsiadam w obcym mieście/kraju do jakiegoś pojazdu komunikacji miejskiej xD Mimo upewniania się po tysiąckroć, czy to na pewno TEN pojazd, jadący w TYM kierunku, mam wrażenie że i tak pojadę w złą stronę...
Ale wszystko się zgadzało. Po chwili zaczęłam rozpoznawać okolicę, mózg co chwila zasypywał mnie obrazami, które drzemały głęboko w mojej podświadomości. Choć tym metrem jechałam dopiero drugi raz w życiu, odniosłam wrażenie, że znam to wszystko od dawna.
Przed wysiadaniem znów dreszcz niepokoju. Ale ponownie wszystko się zgadzało.

"Patrz! A tu w październiku rok temu stała taka wielka grająca szafa! A tutaj się idzie prosto... a nie, jednak nie! Haha, rok temu też się tu cofaliśmy... O, pamiętam tę rzeźbę, czyli kolejna uliczka w lewo i jesteśmy na miejscu!"

Zmierzałam do sali 010 Trickz (o której pisałam już TU: KLIK), bo miał być tam organizowany nocleg. Jednak nikogo nie było, sala zamknięta, a napotkany nieopodal sali człowiek pokazał nam na swoim GPS jak (idąc przy okazji pięknie naokoło...) dojść do punktu docelowego, ogromnej hali AHOY.
Jakieś może 10 minut marszu dzieliło nas od tego wszystkiego. Deszcz ustąpił, gdy walczyliśmy z biletomatami metra, i z tego całego zamieszania nie zauważyłam, że niebo robi się coraz czystsze i słoneczne...
I oto ujrzeliśmy. Rozstawione rusztowania, ludzi jak mrówków. Dostałam takiego kopa, jak nigdy podczas tej podróży :D i pędziłam na miejsce tak szybko, na ile pozwalały mi ciężkie torby i plecaki. Przeszliśmy przez szklane drzwi hali, gdzie zrzuciliśmy bagaż. Emil został tam, a ja wyszłam na zewnątrz szukać kogoś, kto by nam pomógł i powiedział co i jak. I znalazłam, podeszłam od tyłu i zawołałam po imieniu.

Ah, tęsknota sprawia, że pocałunki od razu stają się słodsze i wspanialsze i świat na chwilę znika...

Po tym krótkim oderwaniu się od rzeczywistości Cyriel poprosił, byśmy poczekali tam gdzie nasze torby, a on zaraz wróci i nam pomoże.
Dziwna cisza, tyle pamiętam.
Cyriel wrócił, pokazał gdzie położyć plecaki, powiedział, że w sumie możemy już się rozgrzewać i ćwiczyć i znów gdzieś pobiegł. Zamieniłam kilka słów z Emilem i zaczęłam witać się ze znajomymi. Nie mające końca hey, how are you doing? what's up? Tyle znajomych uśmiechniętych twarzy... Kurczę, jak w domu.
Miłe, że ludzie sami do mnie podchodzili się przywitać. Kojarzyli mnie, chcieli rozmawiać.
Doceniłam także moc kontaktów xD Bartje wyściskał mnie i dał swoją przepustkę na smyczce, dzięki której mogłam swobodnie wejść do środka hali i skorzystać z toalet, zamiast lecieć do toi toi. Takie luksusy ;D

Rozgrzałam się dokładnie, troszkę speszona ilością osób. W tłumie wyłowiłam wzrokiem kilka dziewczyn trzymających się razem, podeszłam i zagadałam. Były to miejscowe traceurki, holenderki. Młodsze ode mnie, roześmiane, szybko wciągnęły mnie w swoje towarzystwo. Ze zdziwieniem odkryłam, że umiem w sumie najwięcej, mimo że same jak mówiły ćwiczą parkour od 2-3 lat. No ale widać było, że siedzą bardziej w gimnastyce. Pokazywałam im trochę tego i owego, a one szybko łapały. Tak, jednak mam coś z nauczyciela xD Nie da się od tego uciec.


 Długo by opowiadać o tym, jak przebiegał dzień. Warto wspomnieć o wycieczce po prowiant do centrum handlowego (labirynt, no jak nic labirynt >.>). Croissanty ze sklepu Albert Heijn <3 I vla, oraz reakcja Emila na nie. Mówiłam, że dobre, prawda? :3
Niesamowicie popularna była gra w 'ninja'. Ludzie stawali w rozsypce i musieli jednym ruchem 'zbić' dłoń osoby po lewo. Miało się jeden ruch na atak i jeden na unik, poza tym trzeba było stać nieruchomo.


Widziałam też długowłosą blondynkę, trzymającą się ze swoimi kumplami. Jakoś tak wyszło, że dopiero w połowie dnia przywitałyśmy się - Jasmijn była belgijką, tak jak jej koledzy. Trenowała już 3 lata, co było naprawdę widać po jej sposobie poruszania się - gracja, flow i siła *_*


W sumie przez większość czasu byłam takim elektronem, luźno przemieszczającym się między ludźmi i przeszkodami. Skakałam sama lub z kimś, taka swoboda bardzo mi przypasowała. Nie bałam się stanąć w kolejce do skoków, co w sumie stworzyło bardzo śmieszną sytuację :P Był taki dziwny kong do preca na barierkę blisko ziemi, który nie należał już do łatwiejszych. Zauważyłam czteroosobową grupkę próbującą to polecieć. Stanęłam z nimi i też spróbowałam - zdziwiona wylądowałam blisko rurki, co zachęciło mnie do kolejnych prób. Jeden z chłopaków z grupki nagle zagadał do mnie, sugerując iż powinnam zejść jeszcze odrobinę niżej i dłonie położyć w innym miejscu. Posłuchałam, skoczyłam i doleciałam! Niestety był to nieustany precek, przez co wszyscy śmiali się mówiąc stick it, stick it! Skoczyłam ponownie i ustałam. Ha! Pan Od Porady podszedł blisko i przybił mi piątkę, gratulując skoku.

- świetna robota! Bardzo się cieszę, że skorzystałaś z mojej porady co do skoku.
- to ja dziękuję! Gdyby nie ty, chyba bym tego nie doleciała. A poza tym, jak masz na imię?
-*lekki uśmiech* no tak, nie przedstawiłem się. Jestem Chase, Chase Armitage. A ty?
- O__O"

No tak, i stąd jego zdziwienie :P Każdy go tam znał i nikomu nie musiał się przedstawiać, aż zjawiłam się ja. No typowe. Było dużo śmiechu :)




Miło było także spotkać rodaków.


Gdy zrobił się wieczór, goście specjalni oraz Cyriel odjechali autokarem do Hagi, a reszta ludzi przeniosła się do sali 010Trickz. Było jeszcze dużo czasu do nocy, więc razem z Jasmijn i jej grupą wybrałam się do miasta. Ta po prostu, spacerkiem gdzie nas nogi poniosą.
A poniosły nas po ładnych bocznych uliczkach, wprost do sklepu monopolowego :P I z trunkami usiedliśmy sobie na kamieniach i drewnianych belkach pomiędzy blokami.

Gdy wróciliśmy na salę, okazało się że materace już pozajmowane i nie ma gdzie spać. Usiadłam jeszcze na korytarzu z Jasmijn i Suzette i ponarzekałyśmy sobie na panujące warunki, kontuzje i tym podobne :P

Gdy zrobiło się późno, z Emilem rozłożyłam się na wielkim materacu w największej sali... i nigdy przenigdy nie zapomnę tej okropnej nocy. Nie spałam wcale, bo oszołomy ciągle puszczały z wielkich głośników pornosy, muzykę, gadali przez megafon... bo to takie śmieszne, budzić ponad 60 osób, prawda?  >.<'
Do dziś żałuję, że nie złapałam tego kolesia, który co rusz otwierał drzwi do siłowni, gdzie się przeniosłam ze śpiworem, i zapalał światło. Ale fajnie się biegło slalomem po korytarzu, między sfrustrowanymi sennymi ludźmi. Ktoś tam jęknął błagalnie "catch him!". Ale mnie obsługa w rejestracji powstrzymała :<


Ludzie śpiący gdzie się da... taki widok zastałam wczesnym rankiem.

Dlatego właśnie poranek następnego dnia nie należał do najlepszych. Zła i głodna wzięłam swoje manatki i ruszyłam z Emilem pod halę AHOY. A tam już stał autokar z gośćmi specjalnymi.
Misja Croissant i Misja Pindakaas. Wszystko oczywiście przegryzane chlebem razowym. 
I znów: skok tu, skok tam, rozmowa z kimś, skok tu, skok tam, wyprawa po picie/jedzenie, skok tu... wszystko okraszone ogromnymi zakwasami. Ale jakoś je koło południa rozbiłam i w miarę sprawnie się poruszałam.




I znów - uśmiechnij się, a dostaniesz przepustkę. Like a boss.
Zauważyłam także ciekawe zjawisko pt: nastroszę piórka - to moja kurka!. Śmieszne to było, ale jednocześnie na swój sposób słodkie.

Około 11 pojawił się dość ważny problem dotyczący nadchodzącej nocy. Tak jak nie pomyślałam o noclegu przed zlotem (i na szybko aranżowałam coś będąc w Berlinie), tak nie przyszło mi do głowy, że event skończy się późnym popołudniem... i wycieczka do Polski nocą nie będzie czymś wybitnie przyjemnym. A szczególnie nie po takiej nocy...
Jedno słówko do Cyriela i już wszystko było ustalone. Mieliśmy jechać autokarem z gośćmi specjalnymi do Hagi :) Czas mijał, ludzie zaczęli się rozchodzić. Jakąś godzinę przed końcem dostałam własną przepustkę, Emil także, i weszliśmy do hali, gdzie - jak się okazało - odbywały się mistrzostwa Holandii w gimnastyce, a Cyriel wraz z grupą Progression mieli krótki występ podczas przerwy w zawodach. A ja to wszystko oglądałam totalnie za darmo :D Naprawdę wspaniałe widoki i akrobacje.

W ramach podziękowania za nocleg pomagałam z Emilem poskładać przeszkody, które były własnością sali parkour FreeFlow Den Haag. Razem z wszystkimi zjedliśmy też za darmo przepyszny obiad, wielki szwedzki stół bez ograniczeń :D Te góry jedzenia na traceurskich talerzach :3

Na sam koniec jeszcze poukładaliśmy maty, wcisnęliśmy je do ciężarówki i wyruszyliśmy do Hagi. Autem z Philipem, bo autokar już odjechał.
Jakoś dziwnie ciasno mi było. Naprawdę dziwnie.


Holandia jest w tym piękna, że ma wszędzie autostrady, i przejazd z miasta do miasta zajmuje dosłownie chwilkę.

Sala FF Den Haag jest przecudna! Pierwszy raz tam byłam, i nie mogłam wyjść z podziwu. Znajdowała się w jednym skrzydle szkoły (prawdopodobnie kiedyś funkcjonowała tam sala do wfu), jednakże była od reszty budynku oddzielona potężnymi drzwiami.

Była jakaś 18:00, ludzie skakali sobie wszędzie, i ja także. Szczególnie korzystałam z dobrodziejstwa, jakim jest basen z gąbkami :3 Ale szybko straciłam resztki moich sił. Nie dziwię się, po takim intensywnym weekendzie każdy czuł się co najmniej ociężały.

Usiadłam z Cyrielem w kącie i zaczęłam rozmawiać. Tak naturalnie jakby nigdy nic. Jakby tak właśnie miało być, od zawsze i na zawsze.
Na stół wjechała pizza, mnóstwo pizzy. Podczas jedzenia oglądaliśmy różne parkourowe filmiki puszczane przez traceurów z 3R, Mat i Chase z pasją opowiadali o podróży tu i tam, Pip dorzucał swoje komentarze, Jason ciągle narzekał, że rogi pizzy są takie smaczne a bodajże Michael ich nigdy nie jada i się marnują...
I znów dziwnie mi się zrobiło. Ja te osoby widziałam, znałam, ale wszystko to w 'internetach', tak daleko, że aż nierealnie. A tu proszę, tacy bliscy, tacy ludzcy, mili, namacalni wręcz. I obrzucający się pudełkami od pizzy.

Szybki prysznic z zimną wodą, dwa połączone śpiworki na ogromnym materacu, nocne poszukiwanie toalety i znów długa rozmowa. A na koniec twardy sen bez snów.



O poranku szybka mobilizacja i wycieczka tramwajem do punktu autostopowego.
Było mi słodko-kwaśno, wesoło i smutno zarazem.
Ale w końcu uśmiech zwyciężył.

My to z Emilem potrafimy znaleźć się w dobrym miejscu w dobrym czasie - kawałek przed Utrechtem podszedł do mnie mężczyzna:

- A to gdzie jedziecie?
- O_O Pan mówi po polsku...? Ale... skąd pan wiedział?
- A poznałem was po tej zielonej torbie z napisem Kawix. To gdzie jedziecie?
- Do Łodzi...
- To się wam ku'wa poszczęściło, bo ja też! Wbijajcie do auta.

:D
I już około 1 w nocy dnia następnego leżałam w swoim łóżku, nie mogąc pomieścić w głowie ile rzeczy przytrafiło się mi w ciągu jednego niecałego tygodnia.