czwartek, 29 sierpnia 2013

Pierwszy film.


Po długiej walce z Sony Vegasem i wolnym Internetem - oto jest! Mój pierwszy filmik parkour.





To były świetne wakacje! Dużo podróży, autostopowania, treningów w Holandii i Polce. Wraz z Cyrielem odwiedziłam Trójmiasto podczas zlotu MFP, poznałam nowych ludzi i ponownie zobaczyłam dawno poznanych. Miałam w planach w tym roku stworzyć swój pierwszy parkourowy sampler, jednakże doszłam do wniosku, że mogę z tym jeszcze poczekać i udoskonalić swoje umiejętności. Także w zamian powstał lekki wakacyjny film, przepełniony wspomnieniami i uczuciami.


Miłego oglądania! Chętnie usłyszę także wszelkie porady i opinie ;)




środa, 28 sierpnia 2013

Czerwcowa podróż - ponownie w trasie.

Szybka pobudka, lekkie śniadanie z Marie, spakowanie dobytku i znów w trasie.
Pamiętam, że wychodząc patrzyłam na dwa murki tuż przy drzwiach wyjściowych i pomyślałam sobie "jeszcze kiedyś tu przyjdę i to skoczę"...

Około 10:30 dotarliśmy na wyznaczone przez Marie miejsce. Znaleźliśmy stację benzynową i wstąpiliśmy do akcji. Pytaliśmy, pytaliśmy, a minuty i godziny mijały. Przenieśliśmy się w jakieś dziwne opustoszałe miejsce, niby przystanek autobusowy, niby wjazd na autostradę... i nic. Powoli zaczynałam się denerwować, Emil raczej milczał. Cóż, wizja zostania w Berlinie nie była kusząca, przynajmniej nie w momencie, gdy mieliśmy takie piękne plany.

Po szybkiej wymianie smsów z Marie dostałam adres innego miejsca. Pojechaliśmy tam miejskim pociągiem, S bahn numer 7. Muszę powiedzieć, że już dość swobodnie się czułam poruszając się berlińską komunikacją miejską, może to też dlatego, że mam bardzo dobrą orientację w terenie (mówię nie stereotypowi :P ).

To była jedna z lepszych decyzji dnia - ledwo tam przyszliśmy, a już złapaliśmy stopa. A raczej to kierowca nas złapał: podjechał do mnie wypucowanym autem i powiedział, byśmy wsiadali, a on podwiezie nas jak najdalej może. Jechało i rozmawiało się bardzo miło, a bardzo mnie i Emila rozśmieszyła sytuacja, gdy nagle pan kierowca nas przeprosił, i zaczął bardzo, bardzo donośnym i twardym głosem gadać z autem... a auto mu odpowiadało! Dopiero po chwili zorientowałam się, że to jego telefon i opcja głosowe wybieranie numeru. Słuchać konwersacji dwóch Niemców - to było to xD

Wysiedliśmy na dużym postoju przy autostradzie nieopodal Magdeburgu. A tam znów szczęście - prawie od razu podszedł do mnie starszy pan i zaczął niesamowicie szybko mówić z uśmiechem po niemiecku. Ja trochę speszona odpowiedziałam po angielsku, i okazało się, że dziadek ani słowa nie rozumie z tego, co mówię. Przez chwilę myślałam, że się rozmyśli, ale skąd! Zaciągnął mnie do mapy i kazał pokazać, gdzie chcemy jechać i gdzie on jedzie. Pasowało jak ulał, aż za Hannover, więc władowaliśmy się do auta i w drogę.
Rozmowa się raczej nie kleiła :P Dlatego tylko siedzieliśmy i podziwialiśmy okolicę.

Teraz trochę informacji: Od samego Berlina, aż za Hannover jedzie się autostradą o numerze 2. Jednakże mniej więcej w połowie drogi między Hannoverem a Osnabrückiem A2 zamiast kierować na zachód idzie na południe. Trzeba więc zmienić autostradę. I jest takie miasto Bad Oeynhausen (zwane przez wszystkich tirowców po prostu miasteczkiem), przez które trzeba przejechać, by z A2 dostać się na A30.
Wróćmy zatem do opowiadania:
Nasz niemiecki kierowca dziadek stwierdził, że on w tym mieście mieszka, i wysadzi nas totalnie gdzieś w środku. A ja zaczęłam panikować - no ale jak to? Tysiąc razy mówiłam Tankstelle, tankstelle! 
Dziadek zaparkował, wziął Emila gdzieś na pogawędkę, po czym wrócił i wyjechał z miasteczka na autostradę w stronę Osnabrücka. Wysadził nas na pierwszej napotkanej stacji, pożegnał się szybko i popędził dalej.

Zdziwieni, ale weseli, że jesteśmy znów na trasie, rozłożyliśmy się z bagażami na chodniku i w momencie, gdy ja pytałam kierowców Emil wziął się za przyrządzanie kanapek z bardzo smacznym chlebem razowym.
Spotkaliśmy tam także drugą parę autostopowiczów, szybko coś złapali. A my staliśmy, i staliśmy, i staliśmy... Zrobiła się 18:00, słońce przygrzewało, coraz mniej aut podjeżdżało (powoli pojawiały się żółte holenderskie tablice rejestracyjne, ale brać nie chcieli), a my mentalnie przygotowywaliśmy się do spędzenia nocy w tym nieszczęsnym miejscu. Ale udało mi się :3 Pan Holender w średnim wieku zlitował się nad nami i zabrał do samej Holandii. Oczywiście nie obyło się bez pytania "aa, jedziecie do Holandii... macie narkotyki? >_>"
Niestety kierowca zjeżdżał na jakieś boczne drogi w kierunku Amsterdamu, więc wysadził nas kawałek za Almelo. I tu doznałam bardzo miłego zaskoczenia, bo ledwo zdążyliśmy wysiąść z auta i przejść dosłownie kilka kroków, a z takiej furgonetki towarowej z trzema miejscami z przodu zaczął wołać nas kolejny Holender. Roztrzepany na maksa, z wielkim nieogarem w aucie, ale taki był miły, gadatliwy i pozytywny! Świetnie mi się z nim gadało. O kosmosie i kosmitach, spiskach, żywieniu, religiach. A Emil siedział i milczał :P
Zdziwiło mnie, gdy nagle zatrzymaliśmy się na parkingu, a nasz dobroczyńca nagle zaczął skręcać sobie jointa  o.O" Zapalił, ruszył, i o dziwo zaczął zachowywać się o wiele spokojniej niż wcześniej, wolniej mówił, przestał nadmiernie gestykulować dłońmi. W sumie, to się poczułam bezpieczniej :P


Mijaliśmy Utrecht. Zachodzące słońce odbijało się w szybach wieżowców, a ja znów chciałam znaleźć się w tamtym mieście, chodzić jego uliczkami, zaglądać do małych sklepików...


Jechaliśmy dalej, aż pod Goudę. Wysiedliśmy na małej stacji benzynowej, niedaleko której był jakiś hotel, restauracja i McDonald. Było po 21:00 a my już lekko poddenerwowani nie wiedzieliśmy, co zrobić i gdzie stać, by mieć większe szanse na dalszą podroż. Najpierw pytaliśmy się na stacji, potem pospacerowaliśmy pod restaurację, znów wróciliśmy na stację... Zrobiło się całkiem ciemno, i tylko zające przemykały między krzakami. Jakoś po 22:00 zlitowało się nad nami młode holenderskie małżeństwo, które jechało do Den Haag (Hagi). Pokazali nam na mapie co i jak, a ja stwierdziłam, że już nie będziemy kombinować, pojedziemy do tej Hagi i stamtąd pociągiem do miasta Delft, gdzie załatwiłam dzień wcześniej nocleg u brata mojej znajomej traceuse Lydii. Para była bardzo miła, podwieźli nas pod samą stację kolejową, skąd ja przejęłam dowództwo, kupiłam bilety i znalazłam właściwy peron.




Teraz było już z górki. W Delfcie odebrał nas Stefan, zaprowadził do mieszkania, ugościł i nakarmił naprawdę przewspaniałym spaghetti . Gdy wkopałam się umyta i pachnąca pod kołderkę było już porządnie po północy. Jakie szczęście mnie wypełniało! 


Misja wykonana, bez odbioru.



piątek, 16 sierpnia 2013

Czerwcowa podróż - Berlin

 (PIERWSZA CZĘŚĆ WYPRAWY: KLIK)


Dziś współkreatorem wpisu jest Emil, towarzysz mojej autostopowej podróży :)


"Obudziliśmy się rano jakoś między godziną 9 a 10. Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to: "aaaa... Kolejny poranek.. Fajnie, że świeci słońce.. Trzeba wstać i coś zjeść.. Ej, zaraz.. Jestem w Berlinie! ;o".
Tak, to niewiarygodne, że z czystych chęci, tak po prostu można znaleźć się w zupełnie innym miejscu,
innym kraju, z innymi ludźmi dookoła. Podejrzewam, że większość ludzi albo nie ma na to odwagi, albo nie zdaje sobie z tego sprawy. Podróżowanie jest cudowne."


Dokładnie - wstałam, popatrzyłam się w sufit i ze zdziwieniem stwierdziłam, że to nie mój sufit. Nie moje miasto, ba! Nie mój kraj nawet. Tak z dnia na dzień się przemieściliśmy, czysta magia. Pogoda przepiękna, zachęcała do odkrywania Berlina.


"W końcu cała nasza trójka wstała z łóżek i zjedliśmy śniadanie składające się z emilowego chleba,
szynki konserwowej, dżemów i... awokado :) pyszności. Po zjedzeniu śniadania i porannemu ogarnięciu się, dostaliśmy zadanie by samodzielnie odnaleźć pobliski pk park, ponieważ Marie chciała przygotować ciasto na urodzinowe przyjęcie jej brata.
Wyszliśmy po wysłuchaniu wskazówek na poszukiwania. W powietrzu czuć było taką słodką beztroskę, a
przynajmniej my ją czuliśmy. Dziwne to uczucie, gdy jesteś w obcym kraju, na swobodnej wyprawie, gdy ludzie w okół są tak zajęci codziennym życiem i obowiązkami, że nie zdają sobie sprawę z tego, że w ogóle tak można."


Awokado jest przepyszne! A tymi konserwami byśmy z powodzeniem pół Berlina wykarmili >.>
Na początku trochę się przestraszyłam, mając samodzielnie z Emilem gdzieś dotrzeć. Marie wyszła na zakupy, a my na ekspedycję. Fajnie było mijać małe sklepiki, bary i ludzi zajętych własnymi myślami. Wszystko takie normalne, a jednak dla nas wyjątkowe.
Szczególnie światła dla pieszych były wyjątkowe, bo wcale nie migały przy zmianie i człowiek nie wiedział co się dzieje :P


"Oczywiście, aby tradycji stało się zadość, wskazówki co do miejsca nie były dla nas wystarczające, chociaż po drodze zobaczyliśmy fajną miejscówkę. Parking, murki trochę podobne do tych łódzkich, jednak widać, że były parkourowo nie używane. Jedno z nas zaczęło mieć wątpliwości co do tego, czy aby na pewno idziemy w dobrą stronę (i to nie byłem ja!!!). Zawróciliśmy, skręciliśmy dwa razy w lewo aż doszliśmy do wielkiego placu zabaw. Takie place to coś pięknego, w Polsce nie uświadczysz. Place do dosłownie wszystkiego. Od tenisa stołowego, po dziwne, tartanowe pagórki, po drabinki i boiska do siatkówki. Wielka przestrzeń dla dzieci. Było tam przecudownie aczkolwiek.. To nie było miejsce, do którego zmierzaliśmy.
Po chwili oczekiwania pełnej zagubienia i zastanawiania się nad czym czy to na pewno to miejsce, gdzie mieliśmy dotrzeć, zobaczyliśmy idącą w naszą stronę Marie. Naturalnie, oświadczyła nam, że park, do którego mieliśmy pójść jest zaledwie 200m stąd i była wielce zdziwiona, że jeszcze nas tam nie ma skoro wyszliśmy jakieś pół godziny temu."


Dla mnie i Emila to było niezrozumiałe, odkryć w podwórku taką cudowną miejscówkę i widzieć, że nikt jej nie używa :(
No i tak, przyznaję się, stwierdziłam, że weszliśmy w złą ulicę i przez to kręciliśmy się naokoło miejsca docelowego :P Trafiliśmy do innego placu zabaw, który i tak był naprawdę pełen potencjału.
Na szczęście Marie znalazła nas i zaprowadziła do miejsca docelowego. Równocześnie mi i Emilowi opadły szczęki na widok tego raju w środku miasta, pomiędzy kamienicami. Nowiutkie, czyściutkie murki, pachnące jeszcze świeżym drewnem wiórki na ziemi (mięciutkie lądowanie), kompleks rurek...  O mamusiu. Raj na ziemi.


"W końcu doszliśmy na miejsce... Szok, to dobre słowo by opisać wyraz naszych twarzy. Obszar wyglądał jak stworzony tylko i wyłącznie z myślą o traceurach. 3 poziomowe mury z cegły połączone gdzieniegdzie rurkami, 2barierki na ziemi, po drugiej stronie mini-kompleks drążków, zaraz obok konstrukcja z drewnianych kłód imitująca warunki naturalne... Kosmos. Dla nas obojga był to treningowy raj i każdy miał co robić. Gdyby nie 30C upał i dalsze plany treningowe, w ogóle by nie chciało się stamtąd wychodzić. Po mniej więcej godzinnym treningu trzeba było jednak wrócić do mieszkania Marie, ogarnąć się, zjeść coś i dalej."





Miałam okropny dylemat moralny - nie oglądać się na nic i trenować ile się da, czy robić mało co, ale oszczędzić siły na później? Choć siły i tak były wysysane przez wspomnianą temperaturę i słoneczko...
Skoczyłam kilka fajnych catów, zrobiłam traskę tu i tam. A czas mijał i wkrótce trzeba było jechać dalej.
Ogarnęliśmy się bardzo szybko, kupiliśmy całodniowe bilety i fru w świat :D pierwsza miejscówka - znane trzy berlińskie murki, często pojawiające się na filmikach.


"Pojechaliśmy w miejsce, które ciężko sobie wyobrazić. Był to ogromny zjazd dla niepełnosprawnych: białe, wysokie ściany, świetnie nadające się do treningów. Na miejscu był już znajomy Marie, Andrej. Rozgrzaliśmy się chwilę i zaczęliśmy trenować.
Chciało się zrobić jak najwięcej, jak to zwykle na wyjazdach, ale może na tym nawet trochę bardziej.
Wiadomo, że gdy stąd pójdziemy, w najbliższym czasie możemy tu nie wrócić. Miejscówka świetnie nadawała się do ćwiczenia wbit, tic-taców, precków, kongów wall-runów.. W zasadzie do wszystkiego xD. Zarówno ja, jak i Yumi, wygraliśmy własne walki z samym sobą. Yumi zrobiła tam bardzo ładną wbitę, natomiast ja przełamałem się do konga do preca w dół, którego się bałem. Dużo fajnych tic-taców i przejść.
"


Dziękuję Emilu za określenie mojej wbity mianem "ładnej" :3
Co racja, to racja - wiedziałam, że nieprędko odwiedzę to miejsce ponownie, i chciałam wykorzystać cały jego potencjał. Wallruny były wysokie, ale dawałam radę je zrobić, lekkie przejścia na miarę moich umiejętności, oraz coś, czego nigdy w życiu nie zrobiłam wcześniej - wbita do podporu z cata, na dwie łapki jednocześnie. Żadnego przekładania łokci i przechwytywania brzegów. Cud i oświecenie, nie wiem jak inaczej wyjaśnić taki potężny krok naprzód :D A co do konga do preca Emila... no cóż, to już tak wysoki poziom, że mi pozostaje tylko podziwiać.


"Następnie poszliśmy w miejsce, gdzie była jakaś odmiana konstrukcji metalowej. Wyglądało to jak szkielet dość wysokiego budynku. Mieliśmy po tym chodzić. Pierwsze uczucie jakie mi towarzyszyło na samą myśl? Strach, paniczny.
I to uczucie towarzyszyło mi przez cały ten czas spędzony w tym miejscu :o Wysokość była dosyć spora, wydaje mi się, że około 6-7metrów, w najniższym punkcie. Wchodziliśmy tam z drzewa.. Pierwsza poszła Yumi. Jednak gdy weszła na górę i usiadła na tej barierce, strach nie pozwolił na nic więcej. Zrobiłem parę zdjęć jak Yumi siedziała i poszedłem poćwiczyć trochę salt na trawie. Natomiast gdy sam spróbowałem, na poziomie przechodzenia z drzewa na to rusztowanie stwierdziłem, że to nie jest zbyt dobry pomysł i zszedłem. Powiedziałem, że w ogóle nie czułem możliwości by tam wejść i nadal mocno w to wierzę xD. Tylko idioci się nie boją ;) Gdy wszyscy już byli na ziemi, zjedliśmy to co mieliśmy ze sobą, aby mieć siłę na dalszą podróż."


By najlepiej opisać to miejsce - zdjęcia:


Patrząc z dołu pomyślałam "będzie ciężko". Gdy weszłam, w głowie miałam tylko chaos i "kurde balans, spadnę, nie, nie spadnę, aaaa spadnę!". Troszkę przeczłapałam, ale jednak po chwili zdezerterowałam xD
Jak miło było znów znaleźć się na ziemi. I tak, mam lęk wysokości. Lekko pocieszające było to, że Emil spędził na górze jeszcze mniej czasu niż ja :P Każdy ma własne słabości jak widać. Marie i Andrej mają to szczęście, że mogą przychodzić w tamto miejsce kiedy zechcą, i ćwiczyć... widać było, że są oswojeni już z miejscem ;)
Gdy nasi przewodnicy zeszli do nas, rozsiedliśmy się pod jednym z drzewek i zrobiliśmy mini piknik :D Każdy miał coś swojego. My oczywiście emilowy chleb razowy (coś przepysznego), serek i chyba jakąś konserwę :P Bardzo, bardzo smaczne.

 
"W tym momencie pożegnaliśmy się z Marie i Andrejem, by dalej ruszyć do centrum Berlina. Najpierw w celu krótkiego spaceru przez, podobno, bardzo piękną okolicę, a później na miejscówkę. Cóż.. Ani jedno ani drugie się nie udało! Byliśmy w Berlinie bez żadnej mapy. Już na dworcu, na który dojechaliśmy nie wiedzieliśmy co się dzieje wokół i stwierdziliśmy, że po prostu dojedziemy do centrum. Przeszliśmy spory kawałek, ale żadnej miejscówki nie uświadczyliśmy (dopiero potem Marie stwierdziła, że w zasadzie pierwszy raz dosyć ciężko tam trafić). W końcu, przekonani upałem i zmęczeniem po treningu, zdecydowaliśmy się wrócić do mieszkania Marie."


Do tej bardzo pięknej okolicy nie dotarliśmy, w sumie nie wyszliśmy poza ścisłe okolice dworca. Wszechobecny remont skutecznie nas wypłoszył. Pojechaliśmy potem do centrum na kolejną miejscówkę, znaną mi z filmu teamu Freequence... ale cóż, bez mapy byliśmy. W sumie lekki idiotyzm, ale katastroficznie nie było :P Pochodziliśmy to tu, to tam, najeździliśmy się pociągami i metrem, napatrzyliśmy się na okolicę.
A że głodni i zmęczeni, jak sam Emil napisał, powróciliśmy do naszej znajomej, gdzie czekało na nas...




"Tam odbywało się już przyjęcie urodzinowe, więc, po krótkim ogarze, dołączyliśmy.
To było dość dziwne.. Wiadomo, że robiąc przyjęcie urodzinowe nagle wszyscy nie będą rozmawiać non stop po angielsku :P więc w zasadzie po wymienieniu uprzejmości było tylko na zmianę słychać ich niemiecki, którego żadne z nas na dłuższą metę nie rozumiało i nasz polski, którego z kolei oni nie rozumieli. Dziwna sytuacja, ale było ciasto i sałatka, które rekompensowały wszystko. Pogadaliśmy jeszcze chwilę z Andrejem, który również tam był. Niestety wkrótce musiał wyjść, ponieważ szli później ze znajomym na trening na salę."


Taak, ciasto (marchewkowe, mniam!) i sałatki rekompensują wszystko :D Było przyjemnie, nie czułam się jakoś wybitnie wyalienowana, towarzystwo bardzo miłe. Mimo wszystko uważam język niemiecki za ładny, i na swój sposób uroczy.
W sumie podczas rozmowy z Emilem nagle pojawiło się pytanie "jak my się w ogóle chcemy wydostać z tego Berlina??". Marie udostępniła mi swój komputer, dzięki czemu mogłam sprawdzić polecane miejsca do autostopowania w okolicy, oraz załatwić nocleg w Holandii... bo oświeciło mnie, że dojedziemy tam na noc xD Ja chyba już tak mam, detale opracowuję jako pierwsze, a o tych naprawdę istotnych rzeczach totalnie zapominam. Na szczęście udało mi się wszystko uzgodnić z odpowiednimi ludźmi i wizja nocowania w Holenderskim parku nam już nie groziła.


"Posiedzieliśmy jeszcze aż goście poszli do domów. Udało mi się namówić Yumi, żebyśmy poszli raz jeszcze do pk parku. Nie był on jakiś długi, ale nie ma czego żałować. Mimo wykończenia przez cały ten dzień, dobrze było wyjść poruszać się w takim miejscu. Trenował tam również inny traceur, jednak nie był zbyt rozmowny. Aczkolwiek miło zobaczyć na miejscówce innego trenującego."

Ohoho, namówić? Ja z wielką chęcią tam poszłam! Musiałam tylko najpierw wyszukać ważne informacje, o których napisałam powyżej.Coś tam jeszcze poskakaliśmy, choć były to resztki naszych sił :) Pan Milczący Traceur był zaiste cichy, ale czasami się do mnie uśmiechał ;P i nawet fajne rzeczy skakał.



"Tak skrajnie dobici wróciliśmy do domu Marie, w zasadzie by zjeść kolację i położyć się spać ze świadomością jutrzejszego łapania stopa do Holandii :)
Zjedliśmy, pogadaliśmy, umyliśmy się i do spania.
To był świetny, wyjątkowy dzień. <3
"

Nic dodać, nic ująć.
Ja dodatkowo poszłam spać z niepokojem, czy damy radę cokolwiek w Berlinie złapać...
Ale o tym w kolejnym wpisie.

Tak. To był świetny dzień <3