czwartek, 25 kwietnia 2013

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Level up

Dziś wpis na szybko.

Wczoraj byłam na pierwszym treningu po moim powrocie do Łodzi. Na pierwszy ogień wybrałam Doylandię, jako że dawno, oj dawno temu tam zawitałam... Coś koło października zeszłego roku, przed moim wyjazdem do Holandii. Czas pędzi nieubłaganie.

Z dziewczynami umówiłam się na 10, bo chciałyśmy troszkę poskakać same. O 11 dołączyła reszta ekipy, było nas dość sporo. Mimo wszystko nauczyłam się już nie zwracać uwagi na tłok i koncentrowałam się na swoich trasach. W nagłym przypływie ekscytacji zachciało mi się skoczyć konga na preca... I po kilku próbach skoczyłam. Mój pierwszy kong do preca na mieście :3 Dystans określiłabym jako średni. Teraz wręcz marzę o pójściu na Manhattan, jest tam pewien taki skok, którego wcześniej nie mogłam docisnąć, a jest dużo bliższy niż ten z Doylandii...

Około 14 zebraliśmy się do pobliskiego parku. Dużo fajnych drzewek, wspinanie się niczym panda po drewnianej beli, diverolle. Gdy przejęliśmy ogromną piaskownicę, dostałam dzikiego pragnienia zrobienia sideflipa. Tyle razy to skakałam na materace, na Hello Spring nawet lądowałam bokiem i na nogi. Ale ten okropny paraliżujący strach! Za każdym razem, gdy stawiałam nogę na kamiennym murku otaczającym częściowo podłoże z piaskiem, zmieniałam decyzję i wyskakiwałam tylko w górę bądź robiłam rolla. Nie byłam zła, tylko hmm... sfrustrowana, tak, to lepsze słowo. Mój strach irytował mnie. Przynajmniej swobodnie robiłam przerzuty i diverolle, tak jak podczas zimy na śniegu. "Cóż - myślałam -  jeszcze mam czas, pójdę na Tęczę i sobie wszystko przypomnę".
I wtedy obeszłam piaskownicę i stanęłam koło Sima i Emila, którzy robili salta po rundaku i sajdy. Tam nie było murka, tylko ubita ziemia i trawnik przechodzące w piach. Kuszące. Przyjazne. Zarzuciłam na głowę kaptur bluzy i kontynuowałam swoje przerzuty w tym miejscu. Coraz wyżej, coraz szybciej. I nagle, stojąc znów gotowa do biegu, poczułam takie ciepło, uczucie jakbym właśnie skoczyła sideflipa i poprawnie wylądowała. Przy okazji takie podniecenie: tyle razy robiłam na materac, umiem, zrobię!

I skoczyłam.
A potem jeszcze kilka razy :D


Z resztą podobne uczucie miałam przed skoczeniem konga do preca. Taka ekspresowa wizualizacja poprawnego skoku wraz z wewnętrznym wyciszeniem. Umiem. Zrobię.



Swoją drogą, wygrałam zakład! (więcej o nim TU *klik*) :D


A teraz czas na porządny obiad. O 10:00 zrobiłam sobie trening siłowy na nogi, jutro będą zakwasy :P


niedziela, 21 kwietnia 2013

Poznań'13

 Niestety wszystko co dobre szybko się kończy.
Mój wypad do Poznania trwający 2,5 tygodnia uważam za bardzo udany. Jak miło było dokładnie poznać takie piękne miasto od tej innej, parkourowej strony!


Wspomnienia przenikają się wzajemnie, dni zlewają w całość. Dobrze, że prowadzę photo challenge, inaczej ciężko byłoby mi wszystko pamiętać...

Byłam kilka razy na Kurpińskiego, głównie dlatego że miejscówka ta była najbliżej miejsca, gdzie przebywałam. Miałam przyjemność także potrenować w parku Wilsona, na Dębcu, Malcie, Katedrze (dziękuję Muniek za przypomnienie ^^') przy Starym Browarze, SP 90 oraz Żegrzu (Żegrzach?). Chyba niczego nie pominęłam?

Miło było eksplorować miasto z Muńkiem, który dzielnie służył mi za przewodnika i planował kolejne treningi oraz należycie zadbał o udokumentowanie mojego crasha na Malcie ^^
Dziura w dłoni malutka, ale, skubana, głęboka była. Ciągle mam w głowie śmiech Muńka i Situsa, którzy widzieli jak z prędkością światła robię się bledsza od Maltańskich filarów. Sytuacja śmiechu warta, ale wtedy porządnie się wystraszyłam gdy zaczęło mi szumieć w uszach i mroczyć przed oczami. Jednak nie lubię widoku swojej krwi ;P

Na jeden weekend przyjechał do nas Emil, co było świetnym pretekstem do spędzenia soboty i niedzieli treningowo. Było przezabawnie, a sytuację z pewnym gadatliwym panem pominę wymownym milczeniem.
No i progres, postępy widać jak na dłoni! Ta przelewka (tak wiem, traska :P) na Dębcu to istna kwintesencja. I kong do preca w parku Wilsona oraz żałosny (ale zrobiony!) palm spin. Tak tak, dzięki palm spinowi wygrałam chałwę u Emila, mniam.

Ostatnie dni spędziłam pomieszkując i trenując z Asią, Pauliną i Yohannem. Był też Maniek, przebywający w Poznaniu od wtorku. Czwartkowa siłówka na schodach Starego Browaru dała mi się porządnie we znaki, jednakże byłam zdolna w piątek ruszyć zakwaszone ciało i nagrać z dziewczynami krótki filmik:

Wnioski: muszę się bardziej rozciągnąć, ćwiczyć więcej ławkowych akcji i uważać na kolana ^^"


Poza tym, sezon grillowy uważam za rozpoczęty! Spotkanie przy kiełbaskach u Muńka było świetne, a zagadki autobusowe niezapomniane. Oby więcej takich chwil.




 *głębsze przemyślenia*

Wyjazd dał mi naprawdę bardzo wiele. Zmieniłam nawyki, nauczyłam się wstawać najpóźniej o 10, pić niesłodzoną herbatę, codzienne treningi weszły mi w krew. Tak samo, jak przed-treningowe wizyty w Biedronce po drożdżówki ze śliwką za 1,49zł/szt. :D I co najważniejsze, nie miałam czasu na myślenie, szeroko pojęte "smutanie", żyłam tu i teraz oraz najbliższą przyszłością. Bez wahania mogę nazwać ten czas swoistą terapią. Bardzo skuteczną. Jednak pasja ma wielką moc, dzięki której nie oszalałam całkowicie. Uczepiłam się parkouru jak tonący tratwy. Czasami potrafię dokonać dobrych decyzji...

*koniec przemyśleń*




Teraz czas na wiosenny rajd po łódzkich miejscówkach, reaktywację czwartkowych żeńskich treningów i [być może] nakręcenie jakiegoś samplera, choć to ostatnie nie jest jeszcze pewne. Tyle do zrobienia, i jeszcze więcej chęci!